środa, 26 października 2016

o białej sukni

- Zjawiskowo – a jakżeby inaczej?, pytam sama siebie. Wysoka blondynka okręca się wokół własnej osi. Wyciera przy okazji podłogę salonu sukien ślubnych mojej babci, białym materiałem który urzekł ją od pierwszego wejrzenia i to właśnie w nim planowała rozpocząć swoje „happily ever after“. Co ja - w całym swoim uwielbieniu instancji małżeńskiej i wierze w miłość - uważałam za gówno prawdę od dłuższego czasu. Każda bajka bowiem miała swój kres. Księżniczka pokazywała swoja prawdziwa twarz, a książę zsiadał z białego rumaka, by wygodnie rozsiąść się przed telewizorem z butelka piwa. 
Udawałam jednak, że wierze w szczęśliwe zakończenia, ze jak już wypowiesz swoje sakramentalne „tak“, to świat stanie przed wami otworem, tylko wy, tylko wasza miłość. Nikt inny, nic więcej.
Problem polegał na tym, ze w bajki zaczęłam wierzyć dzięki babci, która miała to niespotykane szczęście zakochać się, gdy przekraczała próg dorosłości i już zawsze szła z dziadkiem ramie w ramie, aż po kres jego dni. Nie dziwota, ze zamarzyła się stać dobrą wróżką i prowadzić panny młode ku ich szczęściu. W dodatku miała wielkie wyczucie stylu, jak i wspaniale pomysły, by siąść przed maszyna i projektować swoje własne suknie ślubne. Nie mogła się równać z Verą Wang, ale na pewno była jedną z najlepszych krawcowych w Bełchatowie. I choć nie każda suknia w salonie jest jej projektu i wykonania, to zaraziła mnie miłością do każdej z nich.
Zaczęło się niewinnie; gdy towarzyszyłam jej w kupnie materiału, gdy podawałam herbatę albo lemoniadę, gdy siedziała do pozna nad maszyna. Gdy jeździłyśmy na targi ślubne w całej Polsce, by znaleźć najlepsze suknie do salonu. W pewnym momencie dziecięce szkice zaczęły się zmieniać w poważne projekty, które krawcowe zatrudnione przez babcie, zaczęły szyć nie kryjąc zachwytu. Miałam świeże pomysły, ciągle coraz to więcej inspiracji, znalazły się również klientki. Pasja, którą zaraziła mnie babcia była ważniejsza niż zajęcia pozalekcyjne i imprezy ze znajomymi. Całkowicie pochłonięta przez świat mody ślubnej nie zauważyłam nawet kiedy stałam się pełnoletnia i nadszedł czas wyboru własnej drogi życiowej.
Wtedy trochę zwątpiłam w siebie i swoje marzenia… byłam pewna, że każda szkoła przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Niestety, uczelnie o których marzyłam znalazły swoich idealnych kandydatów, odrzucając dziewczynę z Bełchatowa. Ponoć byłam za bardzo zamknięta na mode ślubna, powinnam być zainteresowana również innymi tematami. Trudno, stało się. Nie płakałam nad rozlanym mlekiem, zdecydowałam się na szkole policealna i większość wolnego czasu spędzałam w salonie babci. 
Poznawałam historie miłości wymarzonych i wyśnionych. Wiara niektórych kobiet w szczęśliwe zakończenia była momentami zaskakująca, jakby były Kopciuszkiem, a my dwie, dobrymi wróżkami. Widziałam pragnienie za mąż pójścia dla pobudek czysto finansowych. Związki bez miłości, wybory nieprzemyślane. Uczucia, które dla dobra tych dwojga ludzi, powinny się nigdy nie narodzić. I powoli przestawałam wierzyć, że prawdziwą miłość można jeszcze gdzieś spotkać. Karol, którego poznałam przypadkiem w warzywniaku, wcale nie pomagał. Miał być wyśnionym księciem z bajki, a w zamian dostałam kapryśnego dzieciaka, który jakimś cudem zaczął grać profesjonalnie w siatkówkę. Więc nie licząc na cud, nie wierząc w miłość, pewnego dnia uśmiechnęłam się do babci i kilka minut później byłam w drodze na warszawskie lotnisko, skąd odlatywał mój samolot do świata marzeń. 
W Nowym Jorku od dziesięciu lat mieszkał mój ojciec, który po rozwodzie z matką (kolejny powód by w bajki przestać wierzyć), spakował jedną walizkę o masie dwudziestu pięciu kilogramów i poleciał spełniać swój amerykański sen. Był tak uparty, tak zdeterminowany, że mu się udało. Postawiłam więc wszystko na jedną kartę i spróbowałam swoich sił za oceanem. Początkowo by być tylko bywalcem na kursach krawieckich, by później odbyć roczny staż w jednym z domów mody ślubnej na Brooklynie. I choć po Piątej Alei mogłam się przechadzać tylko jako zwykły turysta, to jednak dopięłam swego i powoli mogłam żyć z szycia sukien ślubnych.
Trzy lata minęły, a ja pewniejsza siebie, z zabliźnionymi ranami na sercu, byłam gotowa by wrócić do Bełchatowa i w przyszłości przejąć babciny interes. Tylko nigdy nie potrafiłam zacząć wierzyć raz jeszcze w „happily ever after“, które każdego dnia serwowałam kobietom takim, jak ja.





Karolina gramoli się od trzydziestu minut z dopakowywaniem swojej torby. Co chwila stawiamy ją na wadze łazienkowej, by upewnić się, że Karo nie przekracza limitu, który został jej przydzielony w lufcie bagażowym. Damian z niedowierzaniem kręci głową, widząc stertę ciuchów, które powinny znaleźć się jeszcze w jego bagażu. 
- To tylko dwa tygodnie, Karo - zrezygnowany siada obok mnie na sofie i chowa twarz w dłoniach. - Czy ty kupiłaś osobny strój kąpielowy na każdy dzień? 
- Damian... muszę wyglądać perfekcyjnie w każdej sytuacji, w końcu mój Instagram ma szesnaście tysięcy followersów, którzy oczekują, że nie będą oglądać byle jakich zdjęć! 
Chłopak opiera czoło o moje ramię, mrucząc pod nosem, że on się dowie jak usunąć to konto, które zakłóca im spokój od siedmiu miesięcy. Ja zaś śmieje się, poklepując go po plecach. Karolina momentami przesadzała, owszem, ale powoli zaczynała robić z tych zdjęć niezły interes. Większość niespakowanych ciuchów dostała od jakiś niszowych polskich firm, które właśnie w ten sposób próbowały zainteresować sobą klientelę. W Bełchatowie powoli miała zniżki w każdej kawiarni i restauracji, bo pstryknęła kilka fotek i wrzuciła je na swój profil z kilkoma hasztagami. Każdy miał jakiś sposób na to, by żyć. I choć Karo starała się jak mogła, by wyszło jej po skończonych studiach, to kierunek wybrała sobie marny i musiała spróbować czegoś innego. Poniekąd dzięki Damianowi, który zasiadał w zarządzie Skry i miał odziedziczoną po ojcu firmę budowlaną, mogła bywać w droższych miejscach, do których nie miałyśmy wstępu przed poznaniem jej narzeczonego. 
- Jestem gotowa! - oznajmia nam dumnie po kilku chwilach. Stoi już ubrana w różowy płaszcz i wygodne adidasy. 
- Powinnam zrobić ci teraz zdjęcie? - dopytuję.
- Ach przestań, wieź nas w końcu do tej Warszawy!

środa, 19 października 2016

o zakupach w Kauflandzie

Dzięki zdolnościom aktorskim, które Karolina niewątpliwie nabyła za dziecka w kółku teatralnym, już piec minut po tym, jak Karol stanął przed mym obliczem, byłam daleko od niego. Moja najdroższa przyjaciółka upozorowała dzwoniący telefon, który czym prędzej wzywał nas do domu jej matki, przechodzącej ostatnio piekło niemowlaka, którego co chwila podrzucał jej starszy syn. I chwała jej za to, bo rozmowa z Karolem nie należała do must have tego sezonu. Przez ostatnie trzy miesiące od powrotu do rodzinnego miasta – siatkarza nie minęłam na ulicy ani razu, choć – jak zakładam – wciąż mieszkał w mojej okolicy; a w drodze do hali Skry mijał przecież salon sukni ślubnych mojej babci, w którym przesiadywałam całymi dniami próbując związać koniec z końcem na ziemiach polskich. Nie mijałam go w drodze na autobus, gdy stare auto taty nie chciało odpalić; w osiedlowym sklepie kupując pieczywo na śniadanie, jak i w parku, gdzie wystawiałam buzie do słońca każdego popołudnia. Nigdy, przez ostatnie sto dni, nie musiałam stawić czoła wysokiemu mężczyźnie i byłabym bardzo wdzięczna, gdyby dzisiejszy dzień nie nadszedł.
Bełchatów nie był jednak metropolia na miarę Nowego Jorku. Nie mogłam się w nim zgubić i przez cale kolejne lata, w ciągu których Karol będzie grał w barwach Skry, unikać go jak ognia. W ostatnim czasie udawało mi się to tylko dlatego, ze sezon siatkarski dobiegł końca, a on – powołany do kadry narodowej – odbijał olimpijskie piłki; ale i pewnie trochę poszalał w stolicy, odwiedził jakieś egzotyczne strony, no i wrócił.
Wrócił by uprzykrzać mi życie. Co niczym, kurwa, nowym w zasadzie nie było.
- Czego on się spodziewał? – Karolina nie wytrzymuje próby czasu i w momencie, kiedy parkujemy w okolicach naszego mieszkania w końcu podejmuje temat siatkarza. – Że rzucisz mu się w ramiona i będzie jak dawniej? – no ni chuj, na to opcji nie było żadnych. Nawet gdyby królewicz Kłos okazał się ostatnim mężczyzną na ziemi. Wciąż wybrałabym śmierć. – Stał tam jak to boże ciele i patrzył, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Tyle pożytecznych rzeczy mógł zrobić w te piec minut. Zabić się na przykład. – mógł.
- Nie myślałaś chyba, ze będziemy się tak mijać bez końca… - wzruszam ramionami. Przez trzy lata nauczyłam się chować każdy, nawet najmniejszy przejaw uczuć wywoływanych jego imieniem i nazwiskiem, gdzieś głęboko w sobie. – I tak łaskawie późno stanął na mej drodze.
- Wszystko okay?
- A jak ma być, Karo?
- Możesz chcieć się porzygać z nerwów?
- Tak robisz ty w sytuacjach podbramkowych…
- Czyli spoko?
- Spoko.
I dala za wygrana, zmieniając temat na pierdzące poduszki, który jej piętnastoletni kuzyn podłożył nauczycielce w gimnazjum pod dupę.




Pomarańcze - check; seler naciowy - check; ananas i mango - check, check: najświeższe warzywa, jakie mogę znaleźć - check; największy słoik Nutelli, jaki tylko będę mogła przemycić do kuchni - check! Teraz pozostaje jedynie zgrzewka wody niegazowanej, kilka ryb i dwie paczki czipsów.
Karolina na kilka dni przed wylotem załatwia wszystko na raz, bo przecież odkładanie wszystkiego na ostatnia chwile jest najlepszym pomysłem. Ja zaś dostaje w prezencie listę zakupów, choć nie planowałam spędzać popołudnia w zatłoczonym sklepie spożywczym. Wolałam znaleźć się gdzieś w sali pełnej spoconych mężczyzn, wejść na bieżnie, przebiec piętnaście kilometrów. Nie myśleć, albo wręcz zabić myśli, które pędziły w stronę Kłosa. Przecież minęły ponad trzy lata od kiedy ostatni raz rozmawialiśmy. Obydwoje byliśmy starsi, może bardziej odpowiedzialni, może on poukładał swoje życie, choć tak niedawno nie wiedział nawet dokąd zmierza. A moze wciąż drzemał w nim ten sam chaos? Czy przez ten czas mojej absencji w Bełchatowie, w jego życiu, w ogóle o mnie pomyślał? O tym jak było i co z tego wynikło? O konsekwencjach swoich wyborów, o braku stabilności i planów? Czy wciąż brał każdy dzień takim, jaki przyszedł? I nie denerwował się, kiedy coś nie szlo po jego myśli, a wręcz wzruszał ramionami i szedł dalej, jakby to nie miało znaczenia. Jakby życie było po prostu do przeżycia na ot tak, na odpierdol?
Czy moze Karol dostał nauczkę od życia? Obudził się pewnego dnia i stwierdził ze już nie ma tego komfortu by iść bez planu? Ze czas i pora zadecydować czego chce i jak to osiągnąć? Zrozumieć, że życie czeka by wziąć je za rogi, by nie żałować że coś nas ominęło, pozostało w strefie najskrytszych marzeń, albo – co gorsza – czyiś marzeń. Przestać brać to życiem jakim jest, a zacząć je kreować?
- Aleks? – Z bezmyślnego wrzucania produktów do koszyka wyrywa mnie tak dobrze znany mi głos. Jakbym wywołała wilka z lasu, dwa razy w ciągu jednego dnia wydaje się jednak to nierealne.
- Karol – sytuacja wydaje się o tyle komiczna, ze znów mam ochotę dopowiedzieć “do chuja wafla” I zniknąć z powierzchni ziemi. Siatkarz jednak blokuje mnie swoim wózkiem pełnym wody niegazowanej i warzyw, choć staram się go sprawnie wyminąć. Chyba zaczynam rozumieć, że nie tylko Karo odżywia się z głowa, a robi to już cala polska, przez co za chwile splajtuje każdy McDonald’s w okolicy. Przypominam sobie również, ze ostatnie trzy lata spędziłam w kraju, z którego wywodzi się fast food, a ludzie niemieszkający na Brooklynie mimo szczerych chęci, wciąż się w nich lubują. – Przepraszam, otworzyli nowa kasę – Karol nie daje za wygrana.
- Aleks…
- To już trzeci raz dzisiaj, jak wymawiasz moje imię… Próbujesz nadrobić zaległości?
- Próbuje namówić cie na kawę, albo chociaż mega zdrowy koktajl.
- Kawy oduczyłam się pic przed dwoma laty, a zdrowy tryb życia prowadzę z przymusu Karoliny. Dzisiaj wypiłam o jeden zielony koktajl za dużo. Wiec nie, nie namówisz mnie na nic. 
"Sezamie otwórz się..." zostało wypowiedziane, nagle karolowy wózek mnie już nie blokuje, a ja mogę śmiało udać się do supermarketowej kasy. Czuje zarówno ulgę, jak i strach, bo w kłosowych oczach widzę determinacje, której nie chce odczuć na własnej skórze.

sobota, 1 października 2016

o zielonym smoothie

- Mam dość lata - siedzimy w jednej z naszych ulubionych bełchatowskich kawiarni popijając super świeży koktajl ze szpinaku, avocado, mango i - chuj wie czego jeszcze - całość smakuje obrzydliwie, jednak nie zwracam na to najmniejszej uwagi. Karola obrała sobie za cel życiowy zmienić nawyki żywieniowe, w co zostałam niefortunnie wciągnięta jako jej współlokatorka. - Lato jest nudne... trafia cię szlag gdy siedzisz w klimatyzowanym biurze, w spódnicy do kolan i pięknych sandałkach. Odmarzają ci palce za każdym razem, kiedy jakiś narwaniec zabierze pilot do klimatyzacji i zniży na piętnaście stopni. Trafia cię szlag, jak tylko wyjdziesz, bo nagle z syberyjskich mrozów przechodzisz w tropikalne upały, gdy stoisz w korku ciągnącym się przez cały Bełchatów. - Bierze ostatni łyk zielonego smoothie i odstawia szklankę z niezbyt zadowoloną miną. - W dodatku przychodzą ci do głowy zjebane pomysły odchudzania się, bo twój facet zrobił ci niespodziankę wycieczką w jakiejś jeszcze bardziej wkurwiające upałem strony...
- Lepsze Malediwy niż Bełchatów - kwituje i odpalam papierosa wygodniej rozsiadając się na metalowym krześle, które wbija mi się w tyłek. Nie narzekam jednak ani trochę, bo ewidentnie Karolina potrzebuje skupienia całej uwagi na swojej podróży marzeń, którą głośno uważa za niepotrzebne tracenie damianowych pieniędzy. Prawdą, której nikt głośno nie mówi, jest fakt, że Karola marzyła o Malediwach odkąd zobaczyła zdjęcie gdzieś w katalogu podróżniczym, jednak nie chciała wyjść na matronę co doi swojego chłopaka z pieniędzy. 
Karola kontynuuje wywody biorąc łyk mojego napoju i choć krzywi się, to twierdzi, że przecież to takie zdrowe i dobre dla cery. A w dodatku zostały jej trzy dni i osiem kilo. Instagram nie będzie zadowolony z tego, jak wyjdzie na zdjęciach. Przytakuję, bo sama nie do końca wiem na czym polega owa aplikacja w telefonie, na której punkcie oszalał cały świat. Moja przyjaciółka dba jednak o każdy detal na zdjęciu, podpisuje je milionem hasztagów - coby było więcej followersów - a ja tylko grzecznie pozuję, bądź cykam fotkę za fotką kiedy dostaję taki rozkaz. Ugodowy ze mnie człowiek: robię i pozuję do zdjęć, pijam zielone smoothie, zaakceptowałam kadzidełka w mieszkaniu i jej wstrętnego kota. Brawo Aleks, jeszcze trochę a świadkowie Jehowy zaciągną cię w swoje kręgi, bo asertywniejszy jest już zwierzak twojej przyjaciółki. 
Nie zwracam uwagi, gdy obok naszego stolika przechodzi dwóch wysokich mężczyzn pogrążonych w rozmowie. Nikt szczególny, ludzie jakich tysiące. Delikatnie przesuwam zdrowy napój w stronę Karoliny, bo i wypić to szkoda, jak i wylać piętnaście złotych - a jej najwyraźniej smakuje. I o ile ja nie zwracam uwagi na nic innego niż szklanka i gadanie mojej towarzyszki, o tyle ona milknie i patrzy znacząco w moją stronę. 
- Dobra, spoko, wypiję... - kapituluje i biorę w dłoń szklankę, słomką celując w usta. Karola jednak nie odzywa się ani słowem, robi to za nią ktoś inny...
- Aleks? - momentalnie zastygam niczym posąg Jozefa Pilsudzkiego w nowojorskim Central Parku, gdzie przez ostatnie trzy lata jadałam mrożony jogurt z malinami, głos bowiem jest mi znany i to zbyt dobrze. Liczę do trzech, odwracam się, choć najchętniej schowałabym się pod stolik. 
- Karol... - do chuja wafla. 
- Kopę lat... 
- Trzy, Karolu, dokładnie trzy...



*

Witam po latach! Przywitajcie również trójkąt Karol, Ola, Aleks. Kto pamięta "najprzytulniej" może spodziewać się opowiadania bardzo podobnego, choć aż tylu łez tym razem nie wycisnę, obiecuję! 
Bywajcie zdrów, widzimy się już wkrótce.

Ps. Pozostawiam trochę SPAMU, jak i poczytam trochę waszych wypocin, liczę, że znajdę duuuużo wciągających perełek.