wtorek, 27 grudnia 2016

o miłości



Oniemiałam z wrażenia i uśmiecham się szeroko powstrzymując łzy. Karolina okręca się dookoła własnej osi, a w pomieszczeniu słychać jej donośny śmiech. Śmiech pełen radości, świadomości, że już wszystko będzie dobrze. Widzę w oczach, że jest szczęśliwa, że w końcu zrozumiała, iż kroczy idealną dla siebie drogą, że życie powiodło ją do idealnego miejsca i to właśnie z niego, już za piętnaście minut, rozpocznie swoje nowe życie. Życie jako żona. 
- Jest idealna... - widywałyśmy tę sukienkę od kilku miesięcy regularnie co kilka dni i oprócz zwykłych ochów i achów nie mówiłyśmy nic więcej. Rozczulała nas gdzieś głęboko, ale przywykłyśmy do przymiarek i do widoku na zwykłym manekinie, albo w rękach krawcowej. 
- Nieskromnie powiem, że to mój najlepszy projekt - podnoszę się z kolan, kończąc ostatnie poprawki. Patrzę na nią z zachwytem. Wygląda niczym księżniczka. Gorset idealnie podkreślał jej kobiece kształty, wąską talie, uwydatniał smukłe ramiona. Wykończony kryształkami Swarovskiego, które kupiłam w Nowym Jorku przed powrotem. Od pasa suknia układała się w klosz, sięgając ziemi. Karolina wyglądała w niej, jak prawdziwa księżniczka. I taki też był nasz zamiar. - Jesteś gotowa? - wyciągam do niej dłoń, a ona łapie ją i ściska. Na zewnątrz pomieszczenia stoi jej ojciec, który czeka by zaprowadzić pannę młodą do Ołtarza, do nowego życia.
- Jak nigdy wcześniej, Aleks...
Wychodzimy na korytarz, gdzie pan Andrzej łapie ją za rękę i podaje bukiet piwonii, które idealnie dopełniają strój. Uśmiecham się do brata Damiana, a ten bierze mnie pod rękę. Dziewczyna, która na uświetnić swoim śpiewem przejście Karo przez kościół czeka na mój znak. Kiedy słyszę karolinowe to już, kiwam głową, a ona zaczyna śpiewać Can`t help falling in love, Elvisa Presleya, piosenkę, która od zawsze kojarzyła nam się ze świętami i prawdziwą miłością. Goście są zaskoczeni, że zwykły Marsz Mandelsona został zastąpiony naprawdę udanym coverem.
- Dziewczynki, idziemy - uśmiecham się do młodszych kuzynek Karoliny, które w swoich różowiutkich sukieneczkach powoli ruszają w stronę księdza i pana młodego sypiąc płatki piwonii. Odliczamy z Bartkiem po ciuchu do trzydziestu i podążamy ich drogą, zerkam ostatni raz na Karolinę. - Dwadzieścia pięć i wychodzisz, gwiazdo.
Kościół jest pełen gości, wszyscy odświętnie ubrani, pięknie uczesani, czekają na kobietę tego wieczoru. Jest poniedziałek dwudziestego szóstego grudnia roku dwa tysiące szesnastego. Godzina szesnasta. Karolina Czarnecka jeszcze tylko przez chwile będzie nosić to nazwisko, a my wszyscy będziemy świadkami rozpoczęcia się najpiękniejszego małżeństwa, jakie będzie nam dane poznać. Może od nowa zaczynam wierzyć w szczęśliwe zakończenia, że można znaleźć swoje "happily ever after"... Gdzieś w połowie drogi dostrzegam siedzącego Andrzeja, który delikatnie się do mnie uśmiecha. Jesteśmy coraz bliżej ołtarza, w myślach doliczam do dwudziestu pięciu i słyszę poruszenie, jakie wywołuje pojawienie się mojej przyjaciółki. Wszyscy są zachwyceni i wpatrzeni tylko w nią. A ja? A ja patrzę na Damiana, na to z jaką miłością zerka na wybrankę swojego życia. Jestem wręcz przekonana, że ich wspólne życie będzie najwspanialszym. Będą kroczyć do przodu, ramię w ramię, mając na uwadze wspólne dobro.

Rany, moja jedyna przyjaciółka wychodzi za mąż... 


*


- Ja, Damian, biorę ciebie Karolino za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże wszechmogący w Trójcy Jedyny i wszyscy święci. 
- Ja, Karolina, biorę ciebie Damianie za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże wszechmogący w Trójcy Jedyny i wszyscy święci. 
Wymieniają obrączki, a ja ocieram jedną łzę wzruszenia. W tłumie dostrzegam Karola. Generalnie niezbyt ciężko jest zauważyć dwie długie ławki, w których siedzi cały skład Skry. Wyróżniają się na tle innych gości, którzy nie osiągali dwóch metrów wysokości. No chyba że był to kuzyn cioteczny Damiana, który już w wieku piętnastu lat ich prawie przewyższał. Karol łapie mój wzrok i uśmiecha się smutno, tak bezbronnie. W jego oczach nie ma już determinacji, widzę, że zrezygnował z dalszej walki, z bezcelowych spotkań i rozmów. Nie widzieliśmy się miesiąc od sytuacji w barze. Nie zadzwonił, nie przyszedł, nie przeciął mi drogi, gdy biegałam między salonem sukien, a swoim i Karoliny mieszkaniem. Wiedziałam jednak doskonale, że w poranek Bożonarodzeniowy spotkał Andrzeja, który trochę bez konsultacji ze mną wyjaśnił mu, co się aktualnie dzieje i że chyba ich przyjaźń została poświęcona dla dziewczyny. 
Może dlatego był smutny? Bo ja ruszyłam do przodu, a on dalej stał tam, gdzie przed trzema laty? Może był smutny bo odwróciłam się, kiedy on w końcu był w stanie pokochać? A może pomyślał o tym, że kogoś tu brakuje? Że ktoś kiedyś miał marzenia, by ten dzień wyglądał zgoła inaczej. Niestety, do spełnienia marzeń dotrwała tylko połowa zainteresowanych. Ta druga patrzyła sobie teraz w oczy, z żalem witała każdy kolejny dzień, bo życie miało inny plan...


*


- Dobry wieczór, dla tych, którzy nie wiedzą kim jestem, nazywam się Aleksandra Makowska i jestem najlepszą przyjaciółką naszej pięknej Karoliny. Znamy się od dziecka, razem dorastałyśmy tu w Bełchatowie i, dzięki bogu, nasze drogi nigdy się nie rozeszły. Skoro mowa już była o tym, jak nasza para młoda dojrzewała do decyzji o ożenku, ja opowiem wam, jak się poznali... - wstaję od stołu chwilę po tym jak kelnerzy zabrali weselnikom puste talerze po posiłku. Według planu, który skrupulatnie ułożyłyśmy właśnie teraz jest czas na kilka przemów. Pierwsza należała do ojca Karoliny, kolejna do mamy Damiana, teraz czas na mnie. Ostatnim miał być Bartek Kurek, długoletni przyjaciel Damiana, jeszcze za czasów, gdy to jego ojciec zasiadał w zarządzie Skry. Pomysł przemów wyszedł od taty panny młodej i niekoniecznie był dla mnie najlepszym punktem wesela. W końcu ani ze mnie dobry mówca, ani tym bardziej osoba, która o miłości powinna rozprawiać. - Bowiem większość tu obecnych wie, że Karolina całe swoje życie raczej wzdychała do Michała Winiarskiego i jego przepięknych oczu - wskazuję ze śmiechem na siatkarza, który siedzi na drugim końcu sali - ewentualnie do, nieobecnego tu niestety, Stephane Antigi, gdy to jeszcze odbijał Mikasę na naszej bełchatowskiej hali... - przez tłum przeszedł śmiech - Karolina, największa fanka Skry Bełchatów, jaką znacie, od zawsze mówiła, że poślubi siatkarza. Ale wszyscy też wiecie, że życie zaskakuje i potrafi się zmienić w jeden dzień - skaczę oczami od prawej do lewej, kilka osób potakuje, reszta czeka na dalszą część. - I Karolinie zmieniło się to pewnego dnia, gdy zamiast uczyć się do kolokwium z łaciny, z której zawsze była nogą, nakazała mi się wyszykować i bez marudzenia iść na imprezę do Magdy. - Macham do brunetki, która siedzi przy Bartku Kurku, jako jego osoba towarzysząca. - Magda zna w Bełchatowie każdego. I te cztery lata temu znała siatkarzy, którzy prawie całym składem stawili się w jej mieszkaniu. Trochę popili, trochę pobajerowali dziewczyny. Szczególnie Bartuś - ukłon w stronę Kurka - wziął sobie za cel uwieźć więcej niż jedną tego wieczoru, więc zaczął startować do naszej panny młodej, jednak alkoholu miał w sobie na tyle, że jakiś dobry kolega kazał mu stanąć na balkonie i się za barierki nie wychylać, bo przy tym wzroście to łatwo o katastrofę. A sam zagadał do mojej przyjaciółki... Bartek poderwał tamtego wieczoru co najwyżej stołek, na którym spędził kilka następnych godzin a nie jakąś dziewczynę. Ale sorry Bartek, ja tu nie o tobie, może innym razem.
- Nie mam nic przeciwko... - weselnicy zaśmiali się, gdy Bartek zaczął machać dłońmi w geście poddania się.
- Gdy Damian i Karolina zaczęli rozmawiać, to nie było końca. O czwartej rano wręcz błagałam ją by w końcu dała chłopakowi spokój i nie zagadała go na śmierć. Czas do domu, Karoooo! - Trochę kłamię, bo tamtego wieczoru jakoś specjalnie do domu się nie spieszyłam. Karol, który siedzi przy stole singli patrzy na mnie, podobnie jak w kościele. Był naocznym świadkiem początku tej miłości. W ten jeden dzień zmieniło się życie nie tylko naszych młodych. - W końcu mnie posłuchała... - spuszczam wzrok z siatkarza i zaczynam patrzeć na siedzącą obok mnie dziewczynę. - ... tydzień później szykowała się na ich pierwszą randkę i już nie wspominała słowem o tym, że kiedyś poślubi siatkarza. Cztery lata temu poznali się całkowicie przypadkiem. Bo znaleźli się w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia i pomimo przeszkód, nie zrezygnowali z siebie, kiedy mogli to zrobić kilka razy - biorę do ręki lampkę szampana - Gdy zastanawiałam się, co mam tutaj mądrego powiedzieć, a uwierzcie mi, było ciężko gdy Karolina kazała mi biegać i wybierać choinki...
- Szyć suknie... - dodaje sama zainteresowana ze śmiechem. 
- O, szyć suknie, racja. - Zaczynać związek z Andrzejem, uświadomić Karolowi koniec. - Naprawdę nie wiedziałam, jakimi słowami można opisać ten związek, na który patrzę każdego dnia i czuję spokój. Spokój, bo nie każdy może zakochać się z taką wzajemnością, nie każdy może iść przez życie z własnym przyjacielem, przeżywając razem chwile dobre i złe... Obydwoje są marzycielami, obydwoje chcą dla siebie jak najlepiej. I kochają się, niewyobrażalnie mocno. Karolina zaoferowała mu wszystko, a on to widział i docenił... To wielkie szczęście nie przegrać z czasem i niestety nie każdy może tego doświadczyć. - patrzę na Karola - Za miłość, za Karolinę, za Damiana - podnoszę lampkę do góry - Kochajcie się. Kochajcie się każdego dnia jeszcze mocniej. Pomimo wzlotów i upadków, bo nie one decydują o waszych uczuciach. Pomimo wszystkich przeciwności losu, jakie życie ześle na waszą drogę. Kochajcie się. Przetrwacie bowiem wszystko. Słowa, które wypowiedziane w złości ranią jak nóż. Nieprzemyślane czyny. Wystarczy, że dacie z siebie wszystko. Będziecie popełniać błędy, ale wasza miłość nigdy jednym z nich nie będzie. Możecie być przestraszeni życia w najgorszych momentach. Ale zawsze się wspierajcie, nigdy nie odtrącajcie, kiedy życie daje wam kopa w tyłek. Bo gdy kogoś kocha się tak mocno, jak wy kochacie siebie, nie można się poddać. Nigdy. Idźcie zawsze ramię w ramie, patrząc w jednym kierunku... Jeszcze raz: za miłość, za Karolinę i za Damiana, za to, że przywracają wiarę w prawdziwą miłość w świecie, w którym o nią ciężko! 

poniedziałek, 19 grudnia 2016

o Bożym Narodzeniu

Od wyjazdu na wieczór panieński minęły już dwa tygodnie. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że impreza się nie udała. O ile wprawy nie mam w organizowaniu takich eventów, o tyle żadna z dziewczyn nie narzekała, a wręcz przeciwnie wszystkie osiem kobiet, bawiło się przednio. Rozluźnione i wypięknione przez kosmetyczki, wróciłyśmy do Bełchatowa gdzie czas zaczął uciekać niemiłosiernie szybko. 
Gdy tylko przekroczyłyśmy granicę miasta, Karolina poczęła panikować, że przecież tyle jeszcze rzeczy pozostało do zrobienia. Nie wiedziałam, co ma konkretnie na myśli, skoro przez ostatnie pół roku, od kiedy wróciłam, nie robiłyśmy nic innego jak biegałyśmy i ogarniałyśmy przygotowania do najważniejszego dnia w jej życiu. Przekonałam się o tym, gdy tylko położyłam się spać obok Wrony, który przyjechał kilka godzin wcześniej z Warszawy, bo się stęsknił. Ja też tęskniłam, choć bawiłam się cholernie dobrze z dala od niego i Bełchatowa. Cóż, życie jednak wzywało, a tym bardziej Karo, która potrafiła zadzwonić o trzeciej w nocy, bo spać nie mogła, mając kolejne złe przeczucia. Wtedy ja, wyrwana ze snu, musiałam uspokajać ją, bo Damian już nie wiedział jak. 

Szybko się okazało, że ostatni tydzień ma być katorgą nie tylko dla pary młodej, Karolina w programie zabaw przedślubnych uwzględniła zarówno mnie, jak i Andrzeja. Tak więc pierwszego dnia objeździliśmy wszystkie stoiska z choinkami w Bełchatowie i okolicach, szukając tych najpiękniejszych. Karolina bowiem swój wymarzony ślub organizowała w Boże Narodzenie i wszystko powinno o tym gościom przypominać. Kolorystyka była czerwono-zielona, dekoracje z jemioły, girland, bombek, mikołajów, reniferów i z czego tylko organizatorka wesela była w stanie wymyślić. W głębi duszy modliłam się by nie postawiła stajenki Betlejemskiej na środku parkietu. Przy wejściu na salę miały stać dwie, idealne choinki przybrane czerwonymi ozdobami, a trzecia - najpokaźniejsza - miała stać tuż obok parkietu. A pod nią, prezenty dla każdego gościa - czyli sto osiemdziesiąt dziewięć pakunków. 
Drugiego dnia zatem ruszyliśmy na podbój sklepów w poszukiwaniu idealnych podarków. Kobietom przydzieliłyśmy balsamy do ciała lub kremy przeciwzmarszczkowe, które nabyłyśmy po obniżonej cenie w jednej z perfumerii. Mężczyznom płyn po goleniu oraz skarpety. Dzieciom, lalki i klocki. Przez resztę dnia numer dwa i trzy, pakowaliśmy to wszystko, do czego zatrudniliśmy kilka siatkarzy Skry, spędzających święta w Bełchatowie. O mały włos a nie zasiedzielibyśmy się na tyle, by zapomnieć, że przecież jest Wigilia i wypadałoby się podzielić opłatkiem z rodzinami. 


*


Andrzej od razu zapowiedział swoim rodzicom, że tegoroczne święta nie obejdzie wraz z nimi tak hucznie, jak co roku, bo ma swoje obowiązki względem dziewczyny i jej przyjaciółki. Miło mi się na sercu zrobiło, bo wiedziałam, że Karol to jedynie odwróciłby się na pięcie i pojechał do Warszawy. Dogadaliśmy się, że może Boże Narodzenie nie jest najlepszym okresem na poznawanie wybranki syna, więc Wigilię zaplanowaliśmy spędzić u mojej babci, a dzień po niej Andrzej po prostu pojedzie do Warszawy. 
Babcia Bronia została przygotowana na poznanie wybranka mych marzeń, więc gdy tylko wymieniłam świąteczne życzenia z rodzicami, którzy - uwaga - spędzali święta wyjątkowo w tym roku z razem na Seszelach (bo mama w końcu po kilkunastu latach od rozwodu przypomniała sobie, że ojciec nie jest taki zły i może coś jeszcze z nich będzie), odświętnie ubrani zapukaliśmy do babcinych drzwi. 
- Ola - babcia była jedyną osobą, która używała tego zdrobnienia i jedyną, której na to pozwalałam. Nie przepadałam za nim od zawsze. Już za małego smroda krzyczałam, że jestem Aleksandrą, a najlepiej Aleks, że żadne tam Ola, Olka, Oluś, Olunia, Olciunia, Oleńka czy inne pierdolety. W paszporcie mam Aleksandra i tak się proszę do mnie zwracać. Babcia jednak była bardziej uparta. - O i nasz nowy kawaler. Witam młody człowieku - Bronia Wrony w życiu nawet na zdjęciach nie widziała, ale była bardzo pozytywnie nastawiona do faktu, że jej wnuczka w końcu ma perspektywy na ułożenie sobie życia, a i może, w niedalekiej przyszłości, wyprawienie hucznego wesela. 
- Wesołych świąt - Andrzej podał jej misę z pierogami, które ulepiłam pomiędzy kupowaniem choinki, a jej przystrajaniem. 
- Och wesołe, wesołe te święta, Andrzejku, będą, oj będą - I już wiedziałam czego się spodziewać.
Babcia bowiem o ile się cieszyła, że kogoś mam, o tyle chyba chciała to wszystko szybko zepsuć, więc po sytej kolacji, kilku kolędach i otwarciu prezentów wyciągnęła grube działo - zdjęcia z dzieciństwa. Nie byłam nigdy spokojnym i grzecznym dzieckiem, okres dorastania też nie należał do najlepiej wspominanych przeze mnie. Za to babcia musiała opowiedzieć siatkarzowi każdą anegdotkę - razem z tą, że wracając w drugiej klasie podstawówki ze szkoły, zesrałam się w gacie. Oblałam się purpurą, chciałam zapaść pod ziemie, a Andrzej rechotał jak jakaś ropucha. Dobrze, że sam nie popuścił na babciną kanapę. Już chciałam wysłać S.O.S do Karoliny, by brat Damiana jednak nie brał tej dziewuchy z łapanki na osobę towarzyszącą, bo Wrona chyba pojedzie do Warszawy i tyle go będziemy widzieć. Skapitulowałam, czekając na dalszy rozwój sytuacji. 
I uwierzcie mi, on wcale, kurwa, nie był lepszy. Bo babcia wpadła na świetny pomysł opowiadania Andrzejowi o tym, jaka ja to byłam zakochana w tym Kacprze, gdy maturę pisałam i to cztery lata związek...
- ...i ten Kacperek był taki miły, uczynny. Dobry chłopak. Ale nie, no Olunia zobaczyła tego gnoja Karola i zostawiła Kacperka na pożarcie lwom. 
- Babciu o ile wiem, to ten lew jest jego żoną teraz...
- No, przecież mówię, że na pożarcie... A ten Karol to taka łajza, taki lekkoduch. Ja to chciałam mu pokazać gdzie raki zimują już po pierwszej wizycie. Wyczułam pismo nosem, że to nic dobrego z tego nie będzie...
Na szczęście, właśnie, gdy Bronia się rozkręcała i przechodziła do ostrzału, do drzwi zadzwonił dzwonek i pobiegłam radośnie je otworzyć. Za nimi stał brat mego ojca wraz z całą swoją familią, za którą szczerze nie przepadałam, więc złożyłam sobie z nimi życzenia i przerwałam euforię piętnastoletniej kuzynki: 
- Co? Co? Mikołaju ja dziękuję, chciałam tylko nowy zestaw pędzli z Zoevy, ale skoro dajesz mi Andrzeja Wronę to ja nie pogardzę. Jesteś najlepszy...
- Wszyscy to jest Andrzej, Andrzej to są wszyscy... na nas już czas, droga do Warszawy daleka. - Andrzej już chyba przetrawił historię z obsranymi majtkami, bo zachował powagę i wiedział, że czym prędzej opuścimy ten dom, tym lepiej dla wszystkich. - Wesołych Świąt, babciu będę jutro wieczorem! Pa. 
Gdy tylko zamknęliśmy za sobą drzwi i ruszyliśmy oblodzonym chodnikiem w stronę mojego mieszkania, odetchnęłam z ulgą. 
- Jak mogłaś to zrobić? - Pyta z powagą po pięciu minutach ciszy. 
- Co?
- No w drugiej podstawówce zawory już się trzyma...
- O wszyscy święci... nie dasz mi żyć teraz... Babcia powinna jeszcze opowiedzieć historie o tym, jak na balu szóstoklasistów pękła mi sukienka na samej dupie i przez kilka godzin nie poczułam powiewu świeżego powietrza... Z resztą, poczekaj, a usłyszysz lepsze. Zostawiła pewnie coś na Wielkanoc, na następne święta. Okazji będzie co nie miara... - wzdrygam się na samą myśl. 
- Następne święta brzmią świetnie... - Andrzej oplata mnie swoim ramieniem i idziemy w ciszy. 
Jest Wigilia, najpiękniejszy dzień w roku, nawet jeżeli babcia kompromituje mnie na całej linii przed facetem, z którym jestem od trzech miesięcy, wciąż jest cudownie. Bo Andrzej jest obok, bo trzyma mnie za rękę i nie ma ochoty puścić. Bo Brońka przygotowała przepyszną kolację i nawet moi rodzice się dogadali. W dodatku z nieba pada śnieg, a w oknach domów widzę, jak ludzie stoją przy choince i cieszą się swoim towarzystwem. 
Jeżeli w jakiś dzień w ciągu roku dosięga nas magia, to na pewno jest to w Wigilie. Święta mają niewyobrażalną moc i wcale nie dziwię się Karolinie, że właśnie je wybrała na swój najważniejszy dzień życia. 
- Aleks... - Andrzej staje i uśmiecha się szeroko. - Kocham Cię...
Nie jestem wstrząśnięta, nie jestem zaskoczona. Pierwszy raz w życiu czuję, że moje miejsce jest przy nim, że wszystko jest takie, jakim być powinno. 
- Kocham Cię, Andrzeju... - i nie, nie jestem bohaterką jakiejś ckliwej komedii, ale jest idealnie. Są święta, mężczyzna, który mnie kocha i jest ze mną szczęśliwy całuje mnie czule, a z nieba pada śnieg. 
Dziękuję, Mikołaju, za Andrzeja Wronę... I dobrze, że nie przyniosłeś mi pędzi z Zoevy. 








*





Jest czwarty listopada, a ja piszę to przy piosenkach świątecznych. Cholera, kocham tę historię! 

wtorek, 13 grudnia 2016

o przyjaźni

Nie było nic przyjemniejszego na świecie od tajskiego masażu w ciepłym i pięknie pachnącym pomieszczeniu, do którego przez okna wdzierał się odgłos wzburzonego morza. Byłam człowiekiem, który trochę na opak, nie znosił morza i plaży w ciągu wakacji, za to mogłam godzinami patrzeć na ośnieżony piasek i krę pływającą tuż przy brzegu. Bałtyk zimą miał swój niewyobrażalny urok. Opustoszały, przerażający. Zakochiwałeś się w nim z miejsca, chętnie wychodziłeś z pensjonatu i nigdy nie narzekałeś na tłum turystów. 
Przez kilka lat przyjeżdżałyśmy tu z Karoliną co roku, by rozkoszować się chłodnym, morskim powietrzem, ciszą i spokojem. Zawsze wynajmowałyśmy ten sam, dwuosobowy pokój w tym samym pensjonacie, chodziłyśmy do tych samych restauracji, jak i sklepów. Odwiedzałyśmy te same plaże – Międzyzdroje, Rewal, Niechorze. Nasza mała, coroczna tradycja, przerwana przez mój wyjazd do Stanów. To było jedyne możliwe miejsce na całym świecie na idealny wieczór panieński mojej najlepszej przyjaciółki.
Plan był prosty: dwa oficjalne dni dla wszystkich ośmiu dziewczyn, plus dwa dodatkowe tylko dla nas dwóch. Zabiegi kosmetyczne, odpoczynek w saunie, na basenie i wieczorne wyjście na kolacje, a później gdzie nas nogi poniosą. Zero roznegliżowanych striptizerów, bo raczej nie było to w stylu żadnej z nas. Po prostu trochę alkoholu i tańce do białego rana. A przede wszystkim brak zawracających dupę facetów.
Pierwszy dzień należał do naszej dwójki. Spacer po plaży o poranku, śniadanie w restauracji nad brzegiem morza, masaż, basen, a później wino i śpiewy w hotelowej restauracji.
- Zostały dwadzieścia trzy dni… wyobrażasz to sobie? – Karolina patrzy na swoja twarz w lustrze i lekko kręci nosem z niezadowolenia. Jest wymazana jakąś czarną mazią, która powinna pomóc jej w pozbyciu się zaskórników. Nie wygląda zbyt dobrze, ale nie o to przecież w tym chodzi, wiec okręca się na krześle i zerka na mnie.
- Szczerze, nie. Wciąż mam nadzieje, ze ta cała dorosłość to jakiś zły sen. Wiesz, tak na dobra sprawę, to tak się spieszyłyśmy do tej samodzielności, a, kurwa, Karolina zawiodłyśmy swoje własne oczekiwania - blondyna przytakuje – Bo popatrz, chciałyśmy podbić świat, a chyba ta dorosłość zmusiła nas do realistycznego myślenia… Ze jesteśmy za słabe i zbyt przywiązane do pewnych wartości, spraw, by wyjść ze swojej strefy komfortu.
- Tobie się prawie udało…
- Właśnie, prawie. 
- Nie chciałaś tam nigdy zostać na dobre? 
- Po co? Pokochałam to miasto, jak drugi dom, ale wciąż mi czegoś brakowało. Wciąż za czymś goniłam, za czymś tęskniłam. Myślałam, że jak wrócę do Bełchatowa, rozpocznę po raz kolejny od nowa, to wszystko się ułoży po mojej myśli… Tylko, Karo, to chyba życie... ono wali cię w mordę zawsze, jak już ułożysz sobie plan.
Karolina wstaje z krzesła i kładzie się na łóżku obok, kiedy do pokoju wchodzi ta sama masażystka, która przed chwilą skończyła ze mną. Zaś ja sama siadam na parapecie okna zza którego rozpościera się widok na morze.
- Mam wątpliwości… A co jeżeli niszczę sobie życie? Ze to nie tak powinno się ono ułożyć?
- Chyba każdy ma wątpliwości w momencie wejścia w związek małżeński. Ale pomysł, że on poza tobą świata nie widzi. Masz w nim oparcie, najlepszego przyjaciela i wspaniałego kompana przygód. Kochasz go, a to już w ogóle magia, bo jakoś tej miłości na świecie ostatnio brakuje. Nic się nie zmieni, oprócz twojego nazwiska. Będzie tak jak rok, dwa, trzy i cztery lata temu. Będzie tak, jak wtedy gdy poszłyśmy na imprezę do Magdy i ich poznałyśmy.
- Szkoda, że nie będziemy tam stać razem, tak jak planowałyśmy na początku.
Wzdycham lekko. Każdy z nas przecież miał jakieś marzenia. Gdy poznałyśmy Karola i Damiana na imprezie organizowanej przez moją koleżankę z liceum, Magdę, wszystko wydawało się tak piękne. Podwójne randki, wypady na miasto, zimowe wieczory w domu. Wspólne plany wakacji, a gdy zorientowałyśmy się, że ich pokochałyśmy - wspólne plany na przyszłość. I to marzenie podwójnego ślubu. 
- Będziemy, trochę inaczej, ale będziemy. I może Karol będzie siedział tylko w nawie, ale ważne że wy stoicie w odpowiednim miejscu. A ja obok was, zaszczycona byciem twoją druhna. – Patrzę gdzieś na bezludną plażę – Nic nie dzieje się bez powodu, Karo. A wy będziecie wspaniałym małżeństwem. Nie boj się, Damian jest wart wszystkiego – uśmiecham się do niej, choć jej twarz jest wciśnięta w materac i generalnie widzi jedynie moje stopy, gdy przechadzam się po pomieszczeniu.
- Dlaczego nigdy mi nie opowiedziałaś, jak to było?
- Ale co? - pytam zaskoczona.
- Te pierwsze dni w Stanach, te pierwsze dni bez Karola...
- A co tutaj opowiadać?
- Może... wszystko?
Przewracam oczami i przez dłuższą chwilę się nie odzywam, staram się zebrać myśli, przypomnieć sobie, jak to wszystko się potoczyło. Chcę zobrazować całą tą sytuację jak najtrafniej.
- Pamiętasz, jak mnie zastałaś siedzącą na sofie w całkowitej ciemności, z kubkiem herbaty, która już dawno wystygła? - Karo mruczy coś niezrozumiale, co biorę za odpowiedź twierdzącą. - Wtedy pękło mi serce. Siedziałam tam drugi dzień, w bezruchu. Nie odpowiadałam na żadne telefony, nie wiedziałam, jaki mamy dzień, którą godzinę. Czułam się, jakby czas się zatrzymał. Później ta decyzja, że przyjmę propozycję taty, że polecę i tam jakoś się z tym wszystkim uporam. Prawdopodobnie gdybym została w Bełchatowie, zrobiłabym jakieś głupstwo, bo naprawdę czułam, jakby skończył się dla mnie świat. Brak Karola był niewyobrażalnym bólem. Wolałam już żeby był, żebyśmy się ciągle kłócili, żeby mnie nie dostrzegał, ale żeby był. Bo wtedy wmawiałam sobie, że on mnie kocha, gdzieś tam głęboko, mnie kocha. Ale gdy już wszystko stało się jasne, a ja utonęłam w morzu kłamstw, które sama sobie zgotowałam, w morzu iluzji, myślałam, że nie dam rady. - Na chwilę milknę, a do oczu podchodzą mi łzy. Staram się opamiętać, bo przecież ostatnie tygodnie pokazały, że Karol już nic dla mnie nie znaczy. Tylko wspomnienie złamanego serca wciąż bolało tak samo. 
- Aleks?
- Tak, tak. - Wycieram rękawem szlafroku wilgotne oczy i biorę się w garść. - Przepłakałam cały lot do Nowego Jorku, a gdy ojciec zobaczył mnie na lotnisku, chciał kupić bilet na najbliższy lot do Polski i rozmówić się z winowajcą. Ale to tylko ja byłam temu winna. O czym dowiedziałam się za późno. Pierwsze dwa tygodnie na szczęście spędziliśmy na zwiedzaniu, więc na chwilę wzięłam się w garść i przestałam myśleć o Kłosie. Wszystko było takie nowe, inne, wielkie. Oczarowało mnie to miasto, jego ludzie, brak barier. Skupiłam się na odkrywaniu, a nie pogrążaniu siebie w coraz to większym dole. Później znowu wróciły te chwile, kiedy brakowało mi oddechu, kiedy stawałam, bo myślałam, że dalej już nie dam rady pójść, bo ciało odmawia mi posłuszeństwa, bo ból po stracie Karola jest nie do przeżycia. Musiały minąć miesiące nim zorientowałam się, że potrafię przeżyć cały dzień bez ataku strachu, lęku. Musiały minąć dziesiątki dni, nim zorientowałam się, że przetrwałam to, że ja wciąż żyję i mam się całkiem dobrze. Nawet nie wiesz ile razy bałam się mężczyzny, który przypadkiem dotknął mojej ręki w metro, bo miałam wrażenie, że to jakieś niepoprawne, że tę rękę może dotykać jedynie Karol. - masażystka wychodzi, jakby wiedziała, że za chwile powiem coś, co jest zbyt intymne by mogła to usłyszeć. - półtora roku po zerwaniu poszłam w końcu po pomoc, bo problem, choć z pozoru błahy, dla mnie takim nie był... Dopiero wtedy zaczęłam rozumieć, że moją winą było to, że kochałam go za mocno, że pozwoliłam by Karol zawładną moim całym życiem, czy tego chciał czy nie. I dopiero wtedy odpuściłam. 
Karolina siada na łóżku, widzę, że płakała. 
- Jest coś, co muszę ci powiedzieć i możesz mnie przez to znienawidzić... ale już dłużej nie potrafię tego w sobie trzymać. - Wiedziałam, że nie ma takiej rzeczy na świecie, która mogłaby sprawić, że to zrobię. - Karol przyszedł do nas w Święta Bożego Narodzenia, rok po waszym zerwaniu. Nie trzymał się za dobrze, udawał, że życie jest piękne i szczęśliwe, ale widziałam w jego oczach tę pustkę. Po godzinie rozmów o wszystkim i o niczym, w końcu poprosił mnie na słówko. Poszliśmy do kuchni, gdzie on usiadł przy stole i rozpłakał się jak małe dziecko. Powiedział, że już tak dłużej nie może, że nie wytrzymuje... że żałuje i że cię kocha. A ja kazałam mu się wynosić. - Uśmiecham się do niej blado. - Miałam pierdolona satysfakcje, że cierpi. Bo wiedziałam, że gdzieś po drugiej stronie globu jesteś ty. Najważniejsza osoba w moim życiu, która każdego dnia przybiera dobrą minę do złej gry i udaje, że życie jest fajne. Nie chciałam być współwinna tego, że on znowu wdarłby się do twojego życia i zniszczył je tak samo, jak zniszczył je rok wcześniej. Nie zasługiwał na ciebie, na twoją dobroć i miłość. Ty zasługiwałaś na kogoś, kto doceni cię z miejsca, od razu, tak jak Andrzej...
Nie mówię ani słowa, bo jeżeli to zrobię, to się popłaczę. Podchodzę do niej i przytulam najmocniej, jak potrafię. Nigdy bym jej nie znienawidziła, taka sytuacja była po prostu nierealna. 
- Dobrze zrobiłaś, Karo... Obroniłaś mnie przed moją największą słabością i dałaś tym samym siłę stawić temu czoła... Nie poradziłabym sobie bez ciebie...


A później przez kolejne trzy dni wznosimy toasty. Za Karolinę, za Aleks, za przyjaźń i - prawie - siostrzaną miłość. 






*






To chyba tak naprawdę najważniejszy post. Bo to tutaj Aleks otwiera się na dobre. I to tutaj powinnam zaznaczyć, że całe to opowiadanie jest dedykowane G., który jest moim Karolem i przez którego staję na ulicy, bo czasami nie mam już siły iść dalej...

wtorek, 6 grudnia 2016

o spotkaniu klasowym

Jesień zagościła na dobre w Bełchatowie. Z pięknej, polskiej, złotej stała się tą szarawą. Listopad czaił się tuż za rogiem i obiecywał lepsze czasy. Bo z Andrzejem nie poniosłam sromotnej klęski, której się spodziewałam. Chcieliśmy tego samego, więc postawiliśmy na małe kroki, by zobaczyć czy w ogóle jesteśmy dla siebie wzajemnie. Każde się bało, bo dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, możemy przecież powtórzyć schemat związków nieudanych, przez które przechodziliśmy w przeszłości. Andrzej jednak się starał, wiedział, że na moje zaufanie musi zapracować, że to tak z dnia na dzień nie przyjdzie. Bałam się, że mogę go zranić, albo on może to zrobić ze mną. Powiedziałam jednak "A", miałam zamiar powiedzieć i "B". 
Między kolejnymi przymiarkami sukni Karoliny i ustalaniem wszystkich szczegółów dotyczących wieczoru panieńskiego, który miał odbyć się za miesiąc w Międzyzdrojach, ktoś z mojej byłej licealnej klasy wpadł na świetny pomysł spotkania "osiem lat po maturze". Większość trzydziestoosobowej klasy przyklasnęła z uśmiechem i tak w pierwszy weekend listopada spotkaliśmy się w jednej z bełchatowskich knajp by przypomnieć sobie stare, dobre czasy, kiedy piliśmy piwo na wagarach i popalaliśmy papierosy za szkołą. 
Większość dawnych znajomych ułożyła sobie życie według prostych zasad. Względna praca, małżeństwo i dwójka dzieci. Taki Kamil na przykład. Chłopak, który w liceum był największym rozbójnikiem, wykłócał się z nauczycielami o wszystko - złe oceny, trudny sprawdzian. Łamał serca dziewczyn i przechodził obok tego obojętnie - żona, ośmioletni syn, praca w korporacji. Mateusz - klasowy błazen - żona, dzieciak w drodze, dobra posada w banku. Ewa i Arek - już w liceum smalili do siebie cholewki, jednak zeszli się dopiero po dwóch latach od matury, zaręczeni od trzech lat za kilka miesięcy będą jej nieśli suknie z welonem (notabene mojego projektu). Dominika, moja była przyjaciółka, nasze drogi rozeszły się na drugim roku jej studiów - dzisiaj gwiazda disco polo, a raczej tancerka w teledyskach, kilka epizodycznych ról w serialach "Dlaczego ja?". Asia i Agata, szczęśliwe mężatki. Magda - kolejna dobra koleżanka, z którą kontakt miałam cały czas - singielka, która pogoniła swojego chłopaka po sześciu latach związku. I ja - pseudo projektantka mody ślubnej, była dziewczyna reprezentanta Polski, o czym Kamil i Grzesiek chętnie mi przypominali, jak i aktualna dziewczyna kolejnego siatkarza - o tym na szczęście jeszcze nie wiedzieli, bo chętnie by to skomentowali. 
Siedzieliśmy w najlepsze i przypominaliśmy sobie nasze szkolne sytuacje, te śmieszne, ale i te tragiczniejsze w skutkach. Śmialiśmy się z jedynej wycieczki, na jaką zabrali nas przez trzy lata nauki, do Wrocławia. Wspominaliśmy nauczycieli i opowiadaliśmy sobie, jak życie się potoczyło i czy jesteśmy z tego zadowoleni. Wszyscy byli. Wszyscy szczycili się tym, jak to pięknie nie jest i zapominali o swoich problemach. Jeden chciał być lepszy od drugiego, a mi całe to przedstawienie wychodziło wiadomą stroną. Dziewczyny wesoło świergotały o zaletach bycia matką, mężczyźni piali z zachwytu nad swymi małżonkami, które są takie świetne, bo i wypiorą, i wyprasują, a jeszcze nakarmią. Czy miałam im powiedzieć o tym, że u mnie chujowo ale stabilnie, i że dobrze ta chujowizna rokuje na przyszłość? 
Bo chyba rokowała? Bo chyba wszystko już biegło dobrym torem, co nie?


*





Nie wiem, kiedy do baru wszedł Kłos, Drzyzga i Winiarski. Ale za to wiem, że na Karola nadziałam się, gdy wracałam z dworu, gdzie przez kilka minut opowiadałam o całym tym cyrku Andrzejowi, który znajdował się w Kędzierzynie-Koźlu, bo własnie tam tego dnia dostali w dupę od Zaksy.. Popatrzyłam na niego spod byka i już chciałam przejść obojętnie, bo wciąż pamiętałam, jak czyściłam na kolanach przez godzinę plamę na dywanie. Siatkarz jednak złapał mnie za przedramię i zapytał czy nie wypije z nim drinka. 
- Tylko jeden i zero pierdolenia przy tym. Możesz opowiedzieć co u ciebie słychać, ale nie otwieraj żadnej książki, którą ja już dawno zamknęłam na strychu u babci - zagrzmiałam łypiąc na niego katem oka w drodze do baru. 
Zamówił mi wódkę ze spritem - pamiętał, że w prostocie tkwi największe piękno i że od cudowania z wymyślnymi alkoholami to ja raczej nigdy nie byłam. Sam wziął piwo i przepraszająco uśmiechnął się do siatkarzy, którzy siedzieli nieopodal przy stoliku. Stuknęłam butelkę, którą barman postawił przed nim, dołem swojej szklanki i ze sztucznym uśmiechem wycedziłam "za spotkanie, Karolu". 
- Nie musisz być wredna...
- Nie przywykłeś do tego, co nie? - Upiłam łyk drinka i się skrzywiłam, mocny. - Dobra, łamię własne reguły. Co tam? Jak w życiu?
Karol chyba nie wiedział, jak ominąć temat naszego związku, więc przez chwile patrzył na mnie jak wół w malowane wrota. A ja nie robiąc sobie z tego nic, okręcałam szklankę, bawiąc się płynem.
- Aleks, jest dobrze. Gram i wiem, że chcę to w życiu robić. Trochę zajęło mi dorośnięcie do tej decyzji, długo się zastanawiałem, czy tego nie rzucić w cholerę i pójść pracować w banku, albo nawet na stacji paliw. Ale później uderzyłem się w głowę i przypomniałem sobie, że kurwa, tysiące ludzi chciałoby być takim Kłosem. I zmądrzałem. I nie tylko w tym zmądrzałem. W kilku innych kwestiach też, ale... no wiesz... - machnął ręką. - Jestem nawet szczęśliwy w tym swoim życiu, a bałem się, że będę się kręcił jak gówno w przeręblu i nic mi nie będzie wychodzić. A co u ciebie? Wróciłaś na dobre?
- Na dobre i na złe. Moje życie jest tutaj, a nie w Stanach... było pięknie, zrobiłam co miałam zrobić, nauczyłam się przydatnych rzeczy i oto jestem. Trzy lata starsza, pewniejsza swoich prac, nawet Karolina mi zaufała i mam nadzieję, że jej nie zawiodę, w końcu to jej najważniejszy dzień. Dziewczyny w salonie też nie narzekają. 
- Unikałaś mnie. 
- Tak. Tak samo, jak unikam pierogów z kapustą i porzeczkowej herbaty. 
- Zawsze te porównania.
- Karol, nie można czytać tej samej książki po raz kolejny. Ułożyłam sobie życie, z dala od ciebie i twoich niepewności. Od płaczu i lęków. 
- Chciałem tylko iść na kawę, chciałem tylko ci coś powiedzieć.
- Poszłam z tobą na kawę, cztery lata temu. A później zbierałam swoje życie do kupy przez kilka kolejnych... z resztą, muszę wracać, znajomi czekają, a my zeszliśmy z tematu. To oznaka, że nawet nie potrafimy się kolegować. - wstaję od baru i posyłam mu całkiem ciepły uśmiech, jak na ten szarawy wieczór. 
- Czas mi pokazał... - słyszę za swoimi plecami, staję w miejscu. - Pokazał, że byłem głupcem, że nigdy nie powinienem pozwolić ci odejść. I że ten wieczór, kiedy przeszedłem powiedzieć ci, że lepiej to zakończyć, nigdy nie powinien mieć miejsca. Wystarczyło sześć miesięcy, by zrozumieć, że bez ciebie nic nie ma sensu... że cię kochałem. 
Za oknem zaczyna padać deszcz, a Agata macha mi żegnając się i przekrzykując muzykę, że mąż czeka. Odmachuje i przetwarzam każde słowo Karola, wciąż odwrócona do niego plecami. Czy coś we mnie drga? Czy porusza to moje serce? Czy kłosowe wyznanie miłości mi wystarcza? Czy chcę się odwrócić? Czy mogę? Czy powinnam? Czy ja tego chcę? 
- Karol, gdy dzwoni do ciebie przeszłość, nie odbiera się... Przeszłość nie ma nic nowego do powiedzenia. 
- Wciąż cię kocham... - nie odwracam się, udaję, że tego nie słyszę. Nie chcę tego słyszeć. Życie ruszyło do przodu, a dla jego miłości już nie ma miejsca. 
Nie czuję satysfakcji, choć tyle razy wyobrażałam sobie, że odchodzę od niego po takich słowach. Jest mi po prostu, zwyczajnie przykro. Przykro, że nie czuję już nic, choć kiedyś modliłam się by usłyszeć od niego te dwa, przepiękne słowa. 
Wychodzę w deszczową, listopadową noc. I nie przeszkadza mi ani chłód, ani deszcz. Idę, moknąc i ignorując dzwoniący w torebce telefon. Boli mnie ta pustka, której nie potrafi wypełnić karolowe "kocham cię".