wtorek, 27 grudnia 2016

o miłości



Oniemiałam z wrażenia i uśmiecham się szeroko powstrzymując łzy. Karolina okręca się dookoła własnej osi, a w pomieszczeniu słychać jej donośny śmiech. Śmiech pełen radości, świadomości, że już wszystko będzie dobrze. Widzę w oczach, że jest szczęśliwa, że w końcu zrozumiała, iż kroczy idealną dla siebie drogą, że życie powiodło ją do idealnego miejsca i to właśnie z niego, już za piętnaście minut, rozpocznie swoje nowe życie. Życie jako żona. 
- Jest idealna... - widywałyśmy tę sukienkę od kilku miesięcy regularnie co kilka dni i oprócz zwykłych ochów i achów nie mówiłyśmy nic więcej. Rozczulała nas gdzieś głęboko, ale przywykłyśmy do przymiarek i do widoku na zwykłym manekinie, albo w rękach krawcowej. 
- Nieskromnie powiem, że to mój najlepszy projekt - podnoszę się z kolan, kończąc ostatnie poprawki. Patrzę na nią z zachwytem. Wygląda niczym księżniczka. Gorset idealnie podkreślał jej kobiece kształty, wąską talie, uwydatniał smukłe ramiona. Wykończony kryształkami Swarovskiego, które kupiłam w Nowym Jorku przed powrotem. Od pasa suknia układała się w klosz, sięgając ziemi. Karolina wyglądała w niej, jak prawdziwa księżniczka. I taki też był nasz zamiar. - Jesteś gotowa? - wyciągam do niej dłoń, a ona łapie ją i ściska. Na zewnątrz pomieszczenia stoi jej ojciec, który czeka by zaprowadzić pannę młodą do Ołtarza, do nowego życia.
- Jak nigdy wcześniej, Aleks...
Wychodzimy na korytarz, gdzie pan Andrzej łapie ją za rękę i podaje bukiet piwonii, które idealnie dopełniają strój. Uśmiecham się do brata Damiana, a ten bierze mnie pod rękę. Dziewczyna, która na uświetnić swoim śpiewem przejście Karo przez kościół czeka na mój znak. Kiedy słyszę karolinowe to już, kiwam głową, a ona zaczyna śpiewać Can`t help falling in love, Elvisa Presleya, piosenkę, która od zawsze kojarzyła nam się ze świętami i prawdziwą miłością. Goście są zaskoczeni, że zwykły Marsz Mandelsona został zastąpiony naprawdę udanym coverem.
- Dziewczynki, idziemy - uśmiecham się do młodszych kuzynek Karoliny, które w swoich różowiutkich sukieneczkach powoli ruszają w stronę księdza i pana młodego sypiąc płatki piwonii. Odliczamy z Bartkiem po ciuchu do trzydziestu i podążamy ich drogą, zerkam ostatni raz na Karolinę. - Dwadzieścia pięć i wychodzisz, gwiazdo.
Kościół jest pełen gości, wszyscy odświętnie ubrani, pięknie uczesani, czekają na kobietę tego wieczoru. Jest poniedziałek dwudziestego szóstego grudnia roku dwa tysiące szesnastego. Godzina szesnasta. Karolina Czarnecka jeszcze tylko przez chwile będzie nosić to nazwisko, a my wszyscy będziemy świadkami rozpoczęcia się najpiękniejszego małżeństwa, jakie będzie nam dane poznać. Może od nowa zaczynam wierzyć w szczęśliwe zakończenia, że można znaleźć swoje "happily ever after"... Gdzieś w połowie drogi dostrzegam siedzącego Andrzeja, który delikatnie się do mnie uśmiecha. Jesteśmy coraz bliżej ołtarza, w myślach doliczam do dwudziestu pięciu i słyszę poruszenie, jakie wywołuje pojawienie się mojej przyjaciółki. Wszyscy są zachwyceni i wpatrzeni tylko w nią. A ja? A ja patrzę na Damiana, na to z jaką miłością zerka na wybrankę swojego życia. Jestem wręcz przekonana, że ich wspólne życie będzie najwspanialszym. Będą kroczyć do przodu, ramię w ramię, mając na uwadze wspólne dobro.

Rany, moja jedyna przyjaciółka wychodzi za mąż... 


*


- Ja, Damian, biorę ciebie Karolino za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże wszechmogący w Trójcy Jedyny i wszyscy święci. 
- Ja, Karolina, biorę ciebie Damianie za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże wszechmogący w Trójcy Jedyny i wszyscy święci. 
Wymieniają obrączki, a ja ocieram jedną łzę wzruszenia. W tłumie dostrzegam Karola. Generalnie niezbyt ciężko jest zauważyć dwie długie ławki, w których siedzi cały skład Skry. Wyróżniają się na tle innych gości, którzy nie osiągali dwóch metrów wysokości. No chyba że był to kuzyn cioteczny Damiana, który już w wieku piętnastu lat ich prawie przewyższał. Karol łapie mój wzrok i uśmiecha się smutno, tak bezbronnie. W jego oczach nie ma już determinacji, widzę, że zrezygnował z dalszej walki, z bezcelowych spotkań i rozmów. Nie widzieliśmy się miesiąc od sytuacji w barze. Nie zadzwonił, nie przyszedł, nie przeciął mi drogi, gdy biegałam między salonem sukien, a swoim i Karoliny mieszkaniem. Wiedziałam jednak doskonale, że w poranek Bożonarodzeniowy spotkał Andrzeja, który trochę bez konsultacji ze mną wyjaśnił mu, co się aktualnie dzieje i że chyba ich przyjaźń została poświęcona dla dziewczyny. 
Może dlatego był smutny? Bo ja ruszyłam do przodu, a on dalej stał tam, gdzie przed trzema laty? Może był smutny bo odwróciłam się, kiedy on w końcu był w stanie pokochać? A może pomyślał o tym, że kogoś tu brakuje? Że ktoś kiedyś miał marzenia, by ten dzień wyglądał zgoła inaczej. Niestety, do spełnienia marzeń dotrwała tylko połowa zainteresowanych. Ta druga patrzyła sobie teraz w oczy, z żalem witała każdy kolejny dzień, bo życie miało inny plan...


*


- Dobry wieczór, dla tych, którzy nie wiedzą kim jestem, nazywam się Aleksandra Makowska i jestem najlepszą przyjaciółką naszej pięknej Karoliny. Znamy się od dziecka, razem dorastałyśmy tu w Bełchatowie i, dzięki bogu, nasze drogi nigdy się nie rozeszły. Skoro mowa już była o tym, jak nasza para młoda dojrzewała do decyzji o ożenku, ja opowiem wam, jak się poznali... - wstaję od stołu chwilę po tym jak kelnerzy zabrali weselnikom puste talerze po posiłku. Według planu, który skrupulatnie ułożyłyśmy właśnie teraz jest czas na kilka przemów. Pierwsza należała do ojca Karoliny, kolejna do mamy Damiana, teraz czas na mnie. Ostatnim miał być Bartek Kurek, długoletni przyjaciel Damiana, jeszcze za czasów, gdy to jego ojciec zasiadał w zarządzie Skry. Pomysł przemów wyszedł od taty panny młodej i niekoniecznie był dla mnie najlepszym punktem wesela. W końcu ani ze mnie dobry mówca, ani tym bardziej osoba, która o miłości powinna rozprawiać. - Bowiem większość tu obecnych wie, że Karolina całe swoje życie raczej wzdychała do Michała Winiarskiego i jego przepięknych oczu - wskazuję ze śmiechem na siatkarza, który siedzi na drugim końcu sali - ewentualnie do, nieobecnego tu niestety, Stephane Antigi, gdy to jeszcze odbijał Mikasę na naszej bełchatowskiej hali... - przez tłum przeszedł śmiech - Karolina, największa fanka Skry Bełchatów, jaką znacie, od zawsze mówiła, że poślubi siatkarza. Ale wszyscy też wiecie, że życie zaskakuje i potrafi się zmienić w jeden dzień - skaczę oczami od prawej do lewej, kilka osób potakuje, reszta czeka na dalszą część. - I Karolinie zmieniło się to pewnego dnia, gdy zamiast uczyć się do kolokwium z łaciny, z której zawsze była nogą, nakazała mi się wyszykować i bez marudzenia iść na imprezę do Magdy. - Macham do brunetki, która siedzi przy Bartku Kurku, jako jego osoba towarzysząca. - Magda zna w Bełchatowie każdego. I te cztery lata temu znała siatkarzy, którzy prawie całym składem stawili się w jej mieszkaniu. Trochę popili, trochę pobajerowali dziewczyny. Szczególnie Bartuś - ukłon w stronę Kurka - wziął sobie za cel uwieźć więcej niż jedną tego wieczoru, więc zaczął startować do naszej panny młodej, jednak alkoholu miał w sobie na tyle, że jakiś dobry kolega kazał mu stanąć na balkonie i się za barierki nie wychylać, bo przy tym wzroście to łatwo o katastrofę. A sam zagadał do mojej przyjaciółki... Bartek poderwał tamtego wieczoru co najwyżej stołek, na którym spędził kilka następnych godzin a nie jakąś dziewczynę. Ale sorry Bartek, ja tu nie o tobie, może innym razem.
- Nie mam nic przeciwko... - weselnicy zaśmiali się, gdy Bartek zaczął machać dłońmi w geście poddania się.
- Gdy Damian i Karolina zaczęli rozmawiać, to nie było końca. O czwartej rano wręcz błagałam ją by w końcu dała chłopakowi spokój i nie zagadała go na śmierć. Czas do domu, Karoooo! - Trochę kłamię, bo tamtego wieczoru jakoś specjalnie do domu się nie spieszyłam. Karol, który siedzi przy stole singli patrzy na mnie, podobnie jak w kościele. Był naocznym świadkiem początku tej miłości. W ten jeden dzień zmieniło się życie nie tylko naszych młodych. - W końcu mnie posłuchała... - spuszczam wzrok z siatkarza i zaczynam patrzeć na siedzącą obok mnie dziewczynę. - ... tydzień później szykowała się na ich pierwszą randkę i już nie wspominała słowem o tym, że kiedyś poślubi siatkarza. Cztery lata temu poznali się całkowicie przypadkiem. Bo znaleźli się w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia i pomimo przeszkód, nie zrezygnowali z siebie, kiedy mogli to zrobić kilka razy - biorę do ręki lampkę szampana - Gdy zastanawiałam się, co mam tutaj mądrego powiedzieć, a uwierzcie mi, było ciężko gdy Karolina kazała mi biegać i wybierać choinki...
- Szyć suknie... - dodaje sama zainteresowana ze śmiechem. 
- O, szyć suknie, racja. - Zaczynać związek z Andrzejem, uświadomić Karolowi koniec. - Naprawdę nie wiedziałam, jakimi słowami można opisać ten związek, na który patrzę każdego dnia i czuję spokój. Spokój, bo nie każdy może zakochać się z taką wzajemnością, nie każdy może iść przez życie z własnym przyjacielem, przeżywając razem chwile dobre i złe... Obydwoje są marzycielami, obydwoje chcą dla siebie jak najlepiej. I kochają się, niewyobrażalnie mocno. Karolina zaoferowała mu wszystko, a on to widział i docenił... To wielkie szczęście nie przegrać z czasem i niestety nie każdy może tego doświadczyć. - patrzę na Karola - Za miłość, za Karolinę, za Damiana - podnoszę lampkę do góry - Kochajcie się. Kochajcie się każdego dnia jeszcze mocniej. Pomimo wzlotów i upadków, bo nie one decydują o waszych uczuciach. Pomimo wszystkich przeciwności losu, jakie życie ześle na waszą drogę. Kochajcie się. Przetrwacie bowiem wszystko. Słowa, które wypowiedziane w złości ranią jak nóż. Nieprzemyślane czyny. Wystarczy, że dacie z siebie wszystko. Będziecie popełniać błędy, ale wasza miłość nigdy jednym z nich nie będzie. Możecie być przestraszeni życia w najgorszych momentach. Ale zawsze się wspierajcie, nigdy nie odtrącajcie, kiedy życie daje wam kopa w tyłek. Bo gdy kogoś kocha się tak mocno, jak wy kochacie siebie, nie można się poddać. Nigdy. Idźcie zawsze ramię w ramie, patrząc w jednym kierunku... Jeszcze raz: za miłość, za Karolinę i za Damiana, za to, że przywracają wiarę w prawdziwą miłość w świecie, w którym o nią ciężko! 

poniedziałek, 19 grudnia 2016

o Bożym Narodzeniu

Od wyjazdu na wieczór panieński minęły już dwa tygodnie. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że impreza się nie udała. O ile wprawy nie mam w organizowaniu takich eventów, o tyle żadna z dziewczyn nie narzekała, a wręcz przeciwnie wszystkie osiem kobiet, bawiło się przednio. Rozluźnione i wypięknione przez kosmetyczki, wróciłyśmy do Bełchatowa gdzie czas zaczął uciekać niemiłosiernie szybko. 
Gdy tylko przekroczyłyśmy granicę miasta, Karolina poczęła panikować, że przecież tyle jeszcze rzeczy pozostało do zrobienia. Nie wiedziałam, co ma konkretnie na myśli, skoro przez ostatnie pół roku, od kiedy wróciłam, nie robiłyśmy nic innego jak biegałyśmy i ogarniałyśmy przygotowania do najważniejszego dnia w jej życiu. Przekonałam się o tym, gdy tylko położyłam się spać obok Wrony, który przyjechał kilka godzin wcześniej z Warszawy, bo się stęsknił. Ja też tęskniłam, choć bawiłam się cholernie dobrze z dala od niego i Bełchatowa. Cóż, życie jednak wzywało, a tym bardziej Karo, która potrafiła zadzwonić o trzeciej w nocy, bo spać nie mogła, mając kolejne złe przeczucia. Wtedy ja, wyrwana ze snu, musiałam uspokajać ją, bo Damian już nie wiedział jak. 

Szybko się okazało, że ostatni tydzień ma być katorgą nie tylko dla pary młodej, Karolina w programie zabaw przedślubnych uwzględniła zarówno mnie, jak i Andrzeja. Tak więc pierwszego dnia objeździliśmy wszystkie stoiska z choinkami w Bełchatowie i okolicach, szukając tych najpiękniejszych. Karolina bowiem swój wymarzony ślub organizowała w Boże Narodzenie i wszystko powinno o tym gościom przypominać. Kolorystyka była czerwono-zielona, dekoracje z jemioły, girland, bombek, mikołajów, reniferów i z czego tylko organizatorka wesela była w stanie wymyślić. W głębi duszy modliłam się by nie postawiła stajenki Betlejemskiej na środku parkietu. Przy wejściu na salę miały stać dwie, idealne choinki przybrane czerwonymi ozdobami, a trzecia - najpokaźniejsza - miała stać tuż obok parkietu. A pod nią, prezenty dla każdego gościa - czyli sto osiemdziesiąt dziewięć pakunków. 
Drugiego dnia zatem ruszyliśmy na podbój sklepów w poszukiwaniu idealnych podarków. Kobietom przydzieliłyśmy balsamy do ciała lub kremy przeciwzmarszczkowe, które nabyłyśmy po obniżonej cenie w jednej z perfumerii. Mężczyznom płyn po goleniu oraz skarpety. Dzieciom, lalki i klocki. Przez resztę dnia numer dwa i trzy, pakowaliśmy to wszystko, do czego zatrudniliśmy kilka siatkarzy Skry, spędzających święta w Bełchatowie. O mały włos a nie zasiedzielibyśmy się na tyle, by zapomnieć, że przecież jest Wigilia i wypadałoby się podzielić opłatkiem z rodzinami. 


*


Andrzej od razu zapowiedział swoim rodzicom, że tegoroczne święta nie obejdzie wraz z nimi tak hucznie, jak co roku, bo ma swoje obowiązki względem dziewczyny i jej przyjaciółki. Miło mi się na sercu zrobiło, bo wiedziałam, że Karol to jedynie odwróciłby się na pięcie i pojechał do Warszawy. Dogadaliśmy się, że może Boże Narodzenie nie jest najlepszym okresem na poznawanie wybranki syna, więc Wigilię zaplanowaliśmy spędzić u mojej babci, a dzień po niej Andrzej po prostu pojedzie do Warszawy. 
Babcia Bronia została przygotowana na poznanie wybranka mych marzeń, więc gdy tylko wymieniłam świąteczne życzenia z rodzicami, którzy - uwaga - spędzali święta wyjątkowo w tym roku z razem na Seszelach (bo mama w końcu po kilkunastu latach od rozwodu przypomniała sobie, że ojciec nie jest taki zły i może coś jeszcze z nich będzie), odświętnie ubrani zapukaliśmy do babcinych drzwi. 
- Ola - babcia była jedyną osobą, która używała tego zdrobnienia i jedyną, której na to pozwalałam. Nie przepadałam za nim od zawsze. Już za małego smroda krzyczałam, że jestem Aleksandrą, a najlepiej Aleks, że żadne tam Ola, Olka, Oluś, Olunia, Olciunia, Oleńka czy inne pierdolety. W paszporcie mam Aleksandra i tak się proszę do mnie zwracać. Babcia jednak była bardziej uparta. - O i nasz nowy kawaler. Witam młody człowieku - Bronia Wrony w życiu nawet na zdjęciach nie widziała, ale była bardzo pozytywnie nastawiona do faktu, że jej wnuczka w końcu ma perspektywy na ułożenie sobie życia, a i może, w niedalekiej przyszłości, wyprawienie hucznego wesela. 
- Wesołych świąt - Andrzej podał jej misę z pierogami, które ulepiłam pomiędzy kupowaniem choinki, a jej przystrajaniem. 
- Och wesołe, wesołe te święta, Andrzejku, będą, oj będą - I już wiedziałam czego się spodziewać.
Babcia bowiem o ile się cieszyła, że kogoś mam, o tyle chyba chciała to wszystko szybko zepsuć, więc po sytej kolacji, kilku kolędach i otwarciu prezentów wyciągnęła grube działo - zdjęcia z dzieciństwa. Nie byłam nigdy spokojnym i grzecznym dzieckiem, okres dorastania też nie należał do najlepiej wspominanych przeze mnie. Za to babcia musiała opowiedzieć siatkarzowi każdą anegdotkę - razem z tą, że wracając w drugiej klasie podstawówki ze szkoły, zesrałam się w gacie. Oblałam się purpurą, chciałam zapaść pod ziemie, a Andrzej rechotał jak jakaś ropucha. Dobrze, że sam nie popuścił na babciną kanapę. Już chciałam wysłać S.O.S do Karoliny, by brat Damiana jednak nie brał tej dziewuchy z łapanki na osobę towarzyszącą, bo Wrona chyba pojedzie do Warszawy i tyle go będziemy widzieć. Skapitulowałam, czekając na dalszy rozwój sytuacji. 
I uwierzcie mi, on wcale, kurwa, nie był lepszy. Bo babcia wpadła na świetny pomysł opowiadania Andrzejowi o tym, jaka ja to byłam zakochana w tym Kacprze, gdy maturę pisałam i to cztery lata związek...
- ...i ten Kacperek był taki miły, uczynny. Dobry chłopak. Ale nie, no Olunia zobaczyła tego gnoja Karola i zostawiła Kacperka na pożarcie lwom. 
- Babciu o ile wiem, to ten lew jest jego żoną teraz...
- No, przecież mówię, że na pożarcie... A ten Karol to taka łajza, taki lekkoduch. Ja to chciałam mu pokazać gdzie raki zimują już po pierwszej wizycie. Wyczułam pismo nosem, że to nic dobrego z tego nie będzie...
Na szczęście, właśnie, gdy Bronia się rozkręcała i przechodziła do ostrzału, do drzwi zadzwonił dzwonek i pobiegłam radośnie je otworzyć. Za nimi stał brat mego ojca wraz z całą swoją familią, za którą szczerze nie przepadałam, więc złożyłam sobie z nimi życzenia i przerwałam euforię piętnastoletniej kuzynki: 
- Co? Co? Mikołaju ja dziękuję, chciałam tylko nowy zestaw pędzli z Zoevy, ale skoro dajesz mi Andrzeja Wronę to ja nie pogardzę. Jesteś najlepszy...
- Wszyscy to jest Andrzej, Andrzej to są wszyscy... na nas już czas, droga do Warszawy daleka. - Andrzej już chyba przetrawił historię z obsranymi majtkami, bo zachował powagę i wiedział, że czym prędzej opuścimy ten dom, tym lepiej dla wszystkich. - Wesołych Świąt, babciu będę jutro wieczorem! Pa. 
Gdy tylko zamknęliśmy za sobą drzwi i ruszyliśmy oblodzonym chodnikiem w stronę mojego mieszkania, odetchnęłam z ulgą. 
- Jak mogłaś to zrobić? - Pyta z powagą po pięciu minutach ciszy. 
- Co?
- No w drugiej podstawówce zawory już się trzyma...
- O wszyscy święci... nie dasz mi żyć teraz... Babcia powinna jeszcze opowiedzieć historie o tym, jak na balu szóstoklasistów pękła mi sukienka na samej dupie i przez kilka godzin nie poczułam powiewu świeżego powietrza... Z resztą, poczekaj, a usłyszysz lepsze. Zostawiła pewnie coś na Wielkanoc, na następne święta. Okazji będzie co nie miara... - wzdrygam się na samą myśl. 
- Następne święta brzmią świetnie... - Andrzej oplata mnie swoim ramieniem i idziemy w ciszy. 
Jest Wigilia, najpiękniejszy dzień w roku, nawet jeżeli babcia kompromituje mnie na całej linii przed facetem, z którym jestem od trzech miesięcy, wciąż jest cudownie. Bo Andrzej jest obok, bo trzyma mnie za rękę i nie ma ochoty puścić. Bo Brońka przygotowała przepyszną kolację i nawet moi rodzice się dogadali. W dodatku z nieba pada śnieg, a w oknach domów widzę, jak ludzie stoją przy choince i cieszą się swoim towarzystwem. 
Jeżeli w jakiś dzień w ciągu roku dosięga nas magia, to na pewno jest to w Wigilie. Święta mają niewyobrażalną moc i wcale nie dziwię się Karolinie, że właśnie je wybrała na swój najważniejszy dzień życia. 
- Aleks... - Andrzej staje i uśmiecha się szeroko. - Kocham Cię...
Nie jestem wstrząśnięta, nie jestem zaskoczona. Pierwszy raz w życiu czuję, że moje miejsce jest przy nim, że wszystko jest takie, jakim być powinno. 
- Kocham Cię, Andrzeju... - i nie, nie jestem bohaterką jakiejś ckliwej komedii, ale jest idealnie. Są święta, mężczyzna, który mnie kocha i jest ze mną szczęśliwy całuje mnie czule, a z nieba pada śnieg. 
Dziękuję, Mikołaju, za Andrzeja Wronę... I dobrze, że nie przyniosłeś mi pędzi z Zoevy. 








*





Jest czwarty listopada, a ja piszę to przy piosenkach świątecznych. Cholera, kocham tę historię! 

wtorek, 13 grudnia 2016

o przyjaźni

Nie było nic przyjemniejszego na świecie od tajskiego masażu w ciepłym i pięknie pachnącym pomieszczeniu, do którego przez okna wdzierał się odgłos wzburzonego morza. Byłam człowiekiem, który trochę na opak, nie znosił morza i plaży w ciągu wakacji, za to mogłam godzinami patrzeć na ośnieżony piasek i krę pływającą tuż przy brzegu. Bałtyk zimą miał swój niewyobrażalny urok. Opustoszały, przerażający. Zakochiwałeś się w nim z miejsca, chętnie wychodziłeś z pensjonatu i nigdy nie narzekałeś na tłum turystów. 
Przez kilka lat przyjeżdżałyśmy tu z Karoliną co roku, by rozkoszować się chłodnym, morskim powietrzem, ciszą i spokojem. Zawsze wynajmowałyśmy ten sam, dwuosobowy pokój w tym samym pensjonacie, chodziłyśmy do tych samych restauracji, jak i sklepów. Odwiedzałyśmy te same plaże – Międzyzdroje, Rewal, Niechorze. Nasza mała, coroczna tradycja, przerwana przez mój wyjazd do Stanów. To było jedyne możliwe miejsce na całym świecie na idealny wieczór panieński mojej najlepszej przyjaciółki.
Plan był prosty: dwa oficjalne dni dla wszystkich ośmiu dziewczyn, plus dwa dodatkowe tylko dla nas dwóch. Zabiegi kosmetyczne, odpoczynek w saunie, na basenie i wieczorne wyjście na kolacje, a później gdzie nas nogi poniosą. Zero roznegliżowanych striptizerów, bo raczej nie było to w stylu żadnej z nas. Po prostu trochę alkoholu i tańce do białego rana. A przede wszystkim brak zawracających dupę facetów.
Pierwszy dzień należał do naszej dwójki. Spacer po plaży o poranku, śniadanie w restauracji nad brzegiem morza, masaż, basen, a później wino i śpiewy w hotelowej restauracji.
- Zostały dwadzieścia trzy dni… wyobrażasz to sobie? – Karolina patrzy na swoja twarz w lustrze i lekko kręci nosem z niezadowolenia. Jest wymazana jakąś czarną mazią, która powinna pomóc jej w pozbyciu się zaskórników. Nie wygląda zbyt dobrze, ale nie o to przecież w tym chodzi, wiec okręca się na krześle i zerka na mnie.
- Szczerze, nie. Wciąż mam nadzieje, ze ta cała dorosłość to jakiś zły sen. Wiesz, tak na dobra sprawę, to tak się spieszyłyśmy do tej samodzielności, a, kurwa, Karolina zawiodłyśmy swoje własne oczekiwania - blondyna przytakuje – Bo popatrz, chciałyśmy podbić świat, a chyba ta dorosłość zmusiła nas do realistycznego myślenia… Ze jesteśmy za słabe i zbyt przywiązane do pewnych wartości, spraw, by wyjść ze swojej strefy komfortu.
- Tobie się prawie udało…
- Właśnie, prawie. 
- Nie chciałaś tam nigdy zostać na dobre? 
- Po co? Pokochałam to miasto, jak drugi dom, ale wciąż mi czegoś brakowało. Wciąż za czymś goniłam, za czymś tęskniłam. Myślałam, że jak wrócę do Bełchatowa, rozpocznę po raz kolejny od nowa, to wszystko się ułoży po mojej myśli… Tylko, Karo, to chyba życie... ono wali cię w mordę zawsze, jak już ułożysz sobie plan.
Karolina wstaje z krzesła i kładzie się na łóżku obok, kiedy do pokoju wchodzi ta sama masażystka, która przed chwilą skończyła ze mną. Zaś ja sama siadam na parapecie okna zza którego rozpościera się widok na morze.
- Mam wątpliwości… A co jeżeli niszczę sobie życie? Ze to nie tak powinno się ono ułożyć?
- Chyba każdy ma wątpliwości w momencie wejścia w związek małżeński. Ale pomysł, że on poza tobą świata nie widzi. Masz w nim oparcie, najlepszego przyjaciela i wspaniałego kompana przygód. Kochasz go, a to już w ogóle magia, bo jakoś tej miłości na świecie ostatnio brakuje. Nic się nie zmieni, oprócz twojego nazwiska. Będzie tak jak rok, dwa, trzy i cztery lata temu. Będzie tak, jak wtedy gdy poszłyśmy na imprezę do Magdy i ich poznałyśmy.
- Szkoda, że nie będziemy tam stać razem, tak jak planowałyśmy na początku.
Wzdycham lekko. Każdy z nas przecież miał jakieś marzenia. Gdy poznałyśmy Karola i Damiana na imprezie organizowanej przez moją koleżankę z liceum, Magdę, wszystko wydawało się tak piękne. Podwójne randki, wypady na miasto, zimowe wieczory w domu. Wspólne plany wakacji, a gdy zorientowałyśmy się, że ich pokochałyśmy - wspólne plany na przyszłość. I to marzenie podwójnego ślubu. 
- Będziemy, trochę inaczej, ale będziemy. I może Karol będzie siedział tylko w nawie, ale ważne że wy stoicie w odpowiednim miejscu. A ja obok was, zaszczycona byciem twoją druhna. – Patrzę gdzieś na bezludną plażę – Nic nie dzieje się bez powodu, Karo. A wy będziecie wspaniałym małżeństwem. Nie boj się, Damian jest wart wszystkiego – uśmiecham się do niej, choć jej twarz jest wciśnięta w materac i generalnie widzi jedynie moje stopy, gdy przechadzam się po pomieszczeniu.
- Dlaczego nigdy mi nie opowiedziałaś, jak to było?
- Ale co? - pytam zaskoczona.
- Te pierwsze dni w Stanach, te pierwsze dni bez Karola...
- A co tutaj opowiadać?
- Może... wszystko?
Przewracam oczami i przez dłuższą chwilę się nie odzywam, staram się zebrać myśli, przypomnieć sobie, jak to wszystko się potoczyło. Chcę zobrazować całą tą sytuację jak najtrafniej.
- Pamiętasz, jak mnie zastałaś siedzącą na sofie w całkowitej ciemności, z kubkiem herbaty, która już dawno wystygła? - Karo mruczy coś niezrozumiale, co biorę za odpowiedź twierdzącą. - Wtedy pękło mi serce. Siedziałam tam drugi dzień, w bezruchu. Nie odpowiadałam na żadne telefony, nie wiedziałam, jaki mamy dzień, którą godzinę. Czułam się, jakby czas się zatrzymał. Później ta decyzja, że przyjmę propozycję taty, że polecę i tam jakoś się z tym wszystkim uporam. Prawdopodobnie gdybym została w Bełchatowie, zrobiłabym jakieś głupstwo, bo naprawdę czułam, jakby skończył się dla mnie świat. Brak Karola był niewyobrażalnym bólem. Wolałam już żeby był, żebyśmy się ciągle kłócili, żeby mnie nie dostrzegał, ale żeby był. Bo wtedy wmawiałam sobie, że on mnie kocha, gdzieś tam głęboko, mnie kocha. Ale gdy już wszystko stało się jasne, a ja utonęłam w morzu kłamstw, które sama sobie zgotowałam, w morzu iluzji, myślałam, że nie dam rady. - Na chwilę milknę, a do oczu podchodzą mi łzy. Staram się opamiętać, bo przecież ostatnie tygodnie pokazały, że Karol już nic dla mnie nie znaczy. Tylko wspomnienie złamanego serca wciąż bolało tak samo. 
- Aleks?
- Tak, tak. - Wycieram rękawem szlafroku wilgotne oczy i biorę się w garść. - Przepłakałam cały lot do Nowego Jorku, a gdy ojciec zobaczył mnie na lotnisku, chciał kupić bilet na najbliższy lot do Polski i rozmówić się z winowajcą. Ale to tylko ja byłam temu winna. O czym dowiedziałam się za późno. Pierwsze dwa tygodnie na szczęście spędziliśmy na zwiedzaniu, więc na chwilę wzięłam się w garść i przestałam myśleć o Kłosie. Wszystko było takie nowe, inne, wielkie. Oczarowało mnie to miasto, jego ludzie, brak barier. Skupiłam się na odkrywaniu, a nie pogrążaniu siebie w coraz to większym dole. Później znowu wróciły te chwile, kiedy brakowało mi oddechu, kiedy stawałam, bo myślałam, że dalej już nie dam rady pójść, bo ciało odmawia mi posłuszeństwa, bo ból po stracie Karola jest nie do przeżycia. Musiały minąć miesiące nim zorientowałam się, że potrafię przeżyć cały dzień bez ataku strachu, lęku. Musiały minąć dziesiątki dni, nim zorientowałam się, że przetrwałam to, że ja wciąż żyję i mam się całkiem dobrze. Nawet nie wiesz ile razy bałam się mężczyzny, który przypadkiem dotknął mojej ręki w metro, bo miałam wrażenie, że to jakieś niepoprawne, że tę rękę może dotykać jedynie Karol. - masażystka wychodzi, jakby wiedziała, że za chwile powiem coś, co jest zbyt intymne by mogła to usłyszeć. - półtora roku po zerwaniu poszłam w końcu po pomoc, bo problem, choć z pozoru błahy, dla mnie takim nie był... Dopiero wtedy zaczęłam rozumieć, że moją winą było to, że kochałam go za mocno, że pozwoliłam by Karol zawładną moim całym życiem, czy tego chciał czy nie. I dopiero wtedy odpuściłam. 
Karolina siada na łóżku, widzę, że płakała. 
- Jest coś, co muszę ci powiedzieć i możesz mnie przez to znienawidzić... ale już dłużej nie potrafię tego w sobie trzymać. - Wiedziałam, że nie ma takiej rzeczy na świecie, która mogłaby sprawić, że to zrobię. - Karol przyszedł do nas w Święta Bożego Narodzenia, rok po waszym zerwaniu. Nie trzymał się za dobrze, udawał, że życie jest piękne i szczęśliwe, ale widziałam w jego oczach tę pustkę. Po godzinie rozmów o wszystkim i o niczym, w końcu poprosił mnie na słówko. Poszliśmy do kuchni, gdzie on usiadł przy stole i rozpłakał się jak małe dziecko. Powiedział, że już tak dłużej nie może, że nie wytrzymuje... że żałuje i że cię kocha. A ja kazałam mu się wynosić. - Uśmiecham się do niej blado. - Miałam pierdolona satysfakcje, że cierpi. Bo wiedziałam, że gdzieś po drugiej stronie globu jesteś ty. Najważniejsza osoba w moim życiu, która każdego dnia przybiera dobrą minę do złej gry i udaje, że życie jest fajne. Nie chciałam być współwinna tego, że on znowu wdarłby się do twojego życia i zniszczył je tak samo, jak zniszczył je rok wcześniej. Nie zasługiwał na ciebie, na twoją dobroć i miłość. Ty zasługiwałaś na kogoś, kto doceni cię z miejsca, od razu, tak jak Andrzej...
Nie mówię ani słowa, bo jeżeli to zrobię, to się popłaczę. Podchodzę do niej i przytulam najmocniej, jak potrafię. Nigdy bym jej nie znienawidziła, taka sytuacja była po prostu nierealna. 
- Dobrze zrobiłaś, Karo... Obroniłaś mnie przed moją największą słabością i dałaś tym samym siłę stawić temu czoła... Nie poradziłabym sobie bez ciebie...


A później przez kolejne trzy dni wznosimy toasty. Za Karolinę, za Aleks, za przyjaźń i - prawie - siostrzaną miłość. 






*






To chyba tak naprawdę najważniejszy post. Bo to tutaj Aleks otwiera się na dobre. I to tutaj powinnam zaznaczyć, że całe to opowiadanie jest dedykowane G., który jest moim Karolem i przez którego staję na ulicy, bo czasami nie mam już siły iść dalej...

wtorek, 6 grudnia 2016

o spotkaniu klasowym

Jesień zagościła na dobre w Bełchatowie. Z pięknej, polskiej, złotej stała się tą szarawą. Listopad czaił się tuż za rogiem i obiecywał lepsze czasy. Bo z Andrzejem nie poniosłam sromotnej klęski, której się spodziewałam. Chcieliśmy tego samego, więc postawiliśmy na małe kroki, by zobaczyć czy w ogóle jesteśmy dla siebie wzajemnie. Każde się bało, bo dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, możemy przecież powtórzyć schemat związków nieudanych, przez które przechodziliśmy w przeszłości. Andrzej jednak się starał, wiedział, że na moje zaufanie musi zapracować, że to tak z dnia na dzień nie przyjdzie. Bałam się, że mogę go zranić, albo on może to zrobić ze mną. Powiedziałam jednak "A", miałam zamiar powiedzieć i "B". 
Między kolejnymi przymiarkami sukni Karoliny i ustalaniem wszystkich szczegółów dotyczących wieczoru panieńskiego, który miał odbyć się za miesiąc w Międzyzdrojach, ktoś z mojej byłej licealnej klasy wpadł na świetny pomysł spotkania "osiem lat po maturze". Większość trzydziestoosobowej klasy przyklasnęła z uśmiechem i tak w pierwszy weekend listopada spotkaliśmy się w jednej z bełchatowskich knajp by przypomnieć sobie stare, dobre czasy, kiedy piliśmy piwo na wagarach i popalaliśmy papierosy za szkołą. 
Większość dawnych znajomych ułożyła sobie życie według prostych zasad. Względna praca, małżeństwo i dwójka dzieci. Taki Kamil na przykład. Chłopak, który w liceum był największym rozbójnikiem, wykłócał się z nauczycielami o wszystko - złe oceny, trudny sprawdzian. Łamał serca dziewczyn i przechodził obok tego obojętnie - żona, ośmioletni syn, praca w korporacji. Mateusz - klasowy błazen - żona, dzieciak w drodze, dobra posada w banku. Ewa i Arek - już w liceum smalili do siebie cholewki, jednak zeszli się dopiero po dwóch latach od matury, zaręczeni od trzech lat za kilka miesięcy będą jej nieśli suknie z welonem (notabene mojego projektu). Dominika, moja była przyjaciółka, nasze drogi rozeszły się na drugim roku jej studiów - dzisiaj gwiazda disco polo, a raczej tancerka w teledyskach, kilka epizodycznych ról w serialach "Dlaczego ja?". Asia i Agata, szczęśliwe mężatki. Magda - kolejna dobra koleżanka, z którą kontakt miałam cały czas - singielka, która pogoniła swojego chłopaka po sześciu latach związku. I ja - pseudo projektantka mody ślubnej, była dziewczyna reprezentanta Polski, o czym Kamil i Grzesiek chętnie mi przypominali, jak i aktualna dziewczyna kolejnego siatkarza - o tym na szczęście jeszcze nie wiedzieli, bo chętnie by to skomentowali. 
Siedzieliśmy w najlepsze i przypominaliśmy sobie nasze szkolne sytuacje, te śmieszne, ale i te tragiczniejsze w skutkach. Śmialiśmy się z jedynej wycieczki, na jaką zabrali nas przez trzy lata nauki, do Wrocławia. Wspominaliśmy nauczycieli i opowiadaliśmy sobie, jak życie się potoczyło i czy jesteśmy z tego zadowoleni. Wszyscy byli. Wszyscy szczycili się tym, jak to pięknie nie jest i zapominali o swoich problemach. Jeden chciał być lepszy od drugiego, a mi całe to przedstawienie wychodziło wiadomą stroną. Dziewczyny wesoło świergotały o zaletach bycia matką, mężczyźni piali z zachwytu nad swymi małżonkami, które są takie świetne, bo i wypiorą, i wyprasują, a jeszcze nakarmią. Czy miałam im powiedzieć o tym, że u mnie chujowo ale stabilnie, i że dobrze ta chujowizna rokuje na przyszłość? 
Bo chyba rokowała? Bo chyba wszystko już biegło dobrym torem, co nie?


*





Nie wiem, kiedy do baru wszedł Kłos, Drzyzga i Winiarski. Ale za to wiem, że na Karola nadziałam się, gdy wracałam z dworu, gdzie przez kilka minut opowiadałam o całym tym cyrku Andrzejowi, który znajdował się w Kędzierzynie-Koźlu, bo własnie tam tego dnia dostali w dupę od Zaksy.. Popatrzyłam na niego spod byka i już chciałam przejść obojętnie, bo wciąż pamiętałam, jak czyściłam na kolanach przez godzinę plamę na dywanie. Siatkarz jednak złapał mnie za przedramię i zapytał czy nie wypije z nim drinka. 
- Tylko jeden i zero pierdolenia przy tym. Możesz opowiedzieć co u ciebie słychać, ale nie otwieraj żadnej książki, którą ja już dawno zamknęłam na strychu u babci - zagrzmiałam łypiąc na niego katem oka w drodze do baru. 
Zamówił mi wódkę ze spritem - pamiętał, że w prostocie tkwi największe piękno i że od cudowania z wymyślnymi alkoholami to ja raczej nigdy nie byłam. Sam wziął piwo i przepraszająco uśmiechnął się do siatkarzy, którzy siedzieli nieopodal przy stoliku. Stuknęłam butelkę, którą barman postawił przed nim, dołem swojej szklanki i ze sztucznym uśmiechem wycedziłam "za spotkanie, Karolu". 
- Nie musisz być wredna...
- Nie przywykłeś do tego, co nie? - Upiłam łyk drinka i się skrzywiłam, mocny. - Dobra, łamię własne reguły. Co tam? Jak w życiu?
Karol chyba nie wiedział, jak ominąć temat naszego związku, więc przez chwile patrzył na mnie jak wół w malowane wrota. A ja nie robiąc sobie z tego nic, okręcałam szklankę, bawiąc się płynem.
- Aleks, jest dobrze. Gram i wiem, że chcę to w życiu robić. Trochę zajęło mi dorośnięcie do tej decyzji, długo się zastanawiałem, czy tego nie rzucić w cholerę i pójść pracować w banku, albo nawet na stacji paliw. Ale później uderzyłem się w głowę i przypomniałem sobie, że kurwa, tysiące ludzi chciałoby być takim Kłosem. I zmądrzałem. I nie tylko w tym zmądrzałem. W kilku innych kwestiach też, ale... no wiesz... - machnął ręką. - Jestem nawet szczęśliwy w tym swoim życiu, a bałem się, że będę się kręcił jak gówno w przeręblu i nic mi nie będzie wychodzić. A co u ciebie? Wróciłaś na dobre?
- Na dobre i na złe. Moje życie jest tutaj, a nie w Stanach... było pięknie, zrobiłam co miałam zrobić, nauczyłam się przydatnych rzeczy i oto jestem. Trzy lata starsza, pewniejsza swoich prac, nawet Karolina mi zaufała i mam nadzieję, że jej nie zawiodę, w końcu to jej najważniejszy dzień. Dziewczyny w salonie też nie narzekają. 
- Unikałaś mnie. 
- Tak. Tak samo, jak unikam pierogów z kapustą i porzeczkowej herbaty. 
- Zawsze te porównania.
- Karol, nie można czytać tej samej książki po raz kolejny. Ułożyłam sobie życie, z dala od ciebie i twoich niepewności. Od płaczu i lęków. 
- Chciałem tylko iść na kawę, chciałem tylko ci coś powiedzieć.
- Poszłam z tobą na kawę, cztery lata temu. A później zbierałam swoje życie do kupy przez kilka kolejnych... z resztą, muszę wracać, znajomi czekają, a my zeszliśmy z tematu. To oznaka, że nawet nie potrafimy się kolegować. - wstaję od baru i posyłam mu całkiem ciepły uśmiech, jak na ten szarawy wieczór. 
- Czas mi pokazał... - słyszę za swoimi plecami, staję w miejscu. - Pokazał, że byłem głupcem, że nigdy nie powinienem pozwolić ci odejść. I że ten wieczór, kiedy przeszedłem powiedzieć ci, że lepiej to zakończyć, nigdy nie powinien mieć miejsca. Wystarczyło sześć miesięcy, by zrozumieć, że bez ciebie nic nie ma sensu... że cię kochałem. 
Za oknem zaczyna padać deszcz, a Agata macha mi żegnając się i przekrzykując muzykę, że mąż czeka. Odmachuje i przetwarzam każde słowo Karola, wciąż odwrócona do niego plecami. Czy coś we mnie drga? Czy porusza to moje serce? Czy kłosowe wyznanie miłości mi wystarcza? Czy chcę się odwrócić? Czy mogę? Czy powinnam? Czy ja tego chcę? 
- Karol, gdy dzwoni do ciebie przeszłość, nie odbiera się... Przeszłość nie ma nic nowego do powiedzenia. 
- Wciąż cię kocham... - nie odwracam się, udaję, że tego nie słyszę. Nie chcę tego słyszeć. Życie ruszyło do przodu, a dla jego miłości już nie ma miejsca. 
Nie czuję satysfakcji, choć tyle razy wyobrażałam sobie, że odchodzę od niego po takich słowach. Jest mi po prostu, zwyczajnie przykro. Przykro, że nie czuję już nic, choć kiedyś modliłam się by usłyszeć od niego te dwa, przepiękne słowa. 
Wychodzę w deszczową, listopadową noc. I nie przeszkadza mi ani chłód, ani deszcz. Idę, moknąc i ignorując dzwoniący w torebce telefon. Boli mnie ta pustka, której nie potrafi wypełnić karolowe "kocham cię". 


wtorek, 29 listopada 2016

o jesieni

Od pamiętnego wieczoru Karol nie pojawiał się już przypadkiem na mojej drodze. Zaszył się może na hali, może we własnym mieszkaniu. Nie widywałam go zbyt często w telewizji, gdy oglądałam wydarzenia sportowe, ani w Internecie, gdzie od czasu do czasu czytałam wiadomości ze świata siatkówki. Być może dotarło do niego, że pewne rozdziały w życiu trzeba pozostawić zamkniętymi i nie warto czytać tej samej książki po kilka razy. Może zrozumiał, że wszystko skończyło się wtedy, w moim mieszkaniu i nie można do tego wracać. Nie potrzeba sobie niczego wyjaśniać, bo skoro przeżyło się trzy lata pełne niedomówień, to i kolejne nie będą stanowiły problemu. A może jednak nie miał mi nic do powiedzenia, a wtedy, tego jednego wieczoru, chciał mnie po prostu zobaczyć?
Najważniejsze, że to ja już nie chciałam oglądać jego. Że przeszło mi, chociaż wydawało się to prawie niemożliwe. Po ostatnich trzech latach w końcu stanęłam na nogi. A nie było łatwo. Każdego dnia zastanawiałam się, gdzie jest Kłos, jak mu się wiedzie. Czy ma dobry dzień, czy słońce świeci dla niego dostatecznie mocno, czy aby na pewno założył szalik w ten mroźny, zimowy dzień? Czy ktoś o niego dba, tak, jak robiłam to ja, czy wie, że zawsze zasypia na lewym boku, że nie przepada za mlekiem, że pije czarną kawę z jedną łyżeczką cukru? Czy ktoś robi mu jajecznice i chodzi z nim na długie spacery? Czy jest mu dobrze, czy o mnie myśli, tak, jak ja to robiłam codziennie? Gdy przechodziłam przez Central Park, gdy kupowałam mrożony jogurt, na rogu 59tej i 6tej, gdy ślęczałam do późna nad kolejnymi projektami na zajęcia z kursów, czy gdy biegałam od krawcowej do krawcowej, w poszukiwaniu najlepszej z nich.
Karol towarzyszył mi w każdych, nawet tych najprostszych, czynnościach. Nie potrafiłam zaparzyć kawy, nie myśląc o tym, że on jest naprawdę dobrym człowiekiem, tylko trochę zagubionym w tym całym swoim życiu. I może to nie był nasz czas, nie nasze miejsce. Może gdybyśmy poznali się trochę później, wszystko potoczyło by się całkiem inaczej. Bylibyśmy szczęśliwi, zakochani. Z milionem planów. Może do wszystkiego wystarczyłaby miłość, której Karol w sobie nie miał? Może gdyby pokochał mnie tak, jak na to zasługuję, może wtedy wszystko byłoby w porządku?
Tylko Karol mnie nie pokochał, a ja straciłam zbyt wiele czasu łudząc się, wmawiając sobie, że to nie jego wina. Pewnego dnia jednak to stało się tak oczywiste, jak wstające słońce: to była jego, pierdolona, wina. Przestałam go usprawiedliwiać, szukać wymówek. Zaakceptowałam fakt, że nie był dla mnie i w końcu ruszyłam z miejsca. Jego twarz nie pokazywała mi się na białych kartkach papieru, szczery śmiech nie wyrywał mnie już ze snu w środku nocy. Zamknęłam kłosowy rozdział i wyciągnęłam z niego pewną lekcję: do miłości nikogo nie namówisz.


*

O ile Karola było coraz mniej, o tyle Andrzeja wręcz przeciwnie. Nie przeszkadzało mu, że Warszawę i Bełchatów dzieli prawie dwie godziny jazdy. Zaczął pojawiać się czasem znienacka, czasem zapowiedziany. Dzwonił po południu, by zapytać czy już mam plany na wieczór i czy nie chcę go spędzić z nim. Przyjeżdżał po treningu, zawsze z sushi pod ręką, albo innym azjatyckim daniem, za którym przepadałam. Rozsiadał się wygodnie na kanapie i po prostu był. Czasem nie mówił zbyt wiele. Siedzieliśmy i oglądaliśmy film, układaliśmy puzzle, albo chodziliśmy na długie spacery obrzucając się liśćmi na parkowych alejkach. Wieczorami, gdy go nie było, gdy nie dawał znaku życia, często zastanawiałam się co nas tak naprawdę łączy.
Bo przecież nie była to przyjaźń, nie było to też kochanie. I choć początki naszej znajomości były bardzo nieudane, a wręcz Karol obstawiał, że nigdy nie znajdziemy wspólnego języka, to w końcu potrafiliśmy usiąść i niesnaski pierwszych spotkań sobie wyjaśnić. Wrona był dla mnie od samego początku pozerem, który więcej mówi niż robi. Zapatrzony jest tylko i wyłącznie we własne odbicie w lustrze. Co spotkanie - w Warszawie, czy w Bełchatowie, towarzyszyła mu inna dziewczyna, a jego żarty osiągnęły dno chyba w urodziny Fabiana Drzyzgi - precyzując, w pierwszym tygodniu mojego związku z Karolem. Nie potrafiłam się do Wrony przekonać. Przeszkadzała mi jego obecność, jego oddech w tym samym pomieszczeniu, a o nocnych telefonach do Kłosa nie wspomnę. Starałam się go omijać szerokim łukiem aż do sierpniowej imprezy urodzinowej Karola. Choć przygotowałam przyjęcie niespodziankę razem z jego kolegami z klubu, to Karola nie ucieszyło to ani trochę. Co więcej, zaprosił mnie na osobności i obcesowo podkreślił, że to pierwszy i ostatni raz, że on nie życzy sobie by go w czymś wyręczać. A później upił się prawie do nieprzytomności. 
Andrzej był świadkiem tej rozmowy, choć nie przerwał, nie skomentował i nie szepnął słowa swojemu najlepszemu kumplowi, to pokręcił głową i pomógł mi posprzątać, po kilkunastoosobowej libacji na cześć mego ukochanego chłopaka. Później położył go spać i zrobił mi mocnego drinka, by ukoić nerwy. Pamiętam, jak powiedział wtedy:
- Pomyśl Aleks, czy to jest to, czego ty chcesz w życiu...
Już wtedy nie musiałam myśleć, bowiem od dwóch miesięcy przed snem brałam tabletki uspokajające, by zabić te demony, które powtarzały mi, że właśnie minął kolejny dzień, kiedy nie jestem idealna w oczach osoby, która kocham z całego serca. Że któregoś dnia on odejdzie i mnie zostawi. Chciałam mu odpowiedzieć, że ja po prostu nie potrafię się z tego wyplątać, ale on był jego przyjacielem i zarazem ostatnią osobą, której chciałam się żalić. W efekcie Andrzej zdobył mój numer i choć głośno nigdy nie powiedział, żebym go zostawiła. To jednak regularnie sprawdzał co u mnie słychać, przez kolejne trzy miesiące, do ostatniego telefonu z lotniska. 
Karol albo nigdy się o tym nie dowiedział, albo nie interesowało go to, w jakie relację weszłam z Wroną. Że był powiernikiem moich koszmarów i oparciem, gdy powoli zaczęłam rozumieć, że Karola kochać nie można. 
Po trzech latach siedzi obok, obżera się azjatyckimi specjałami i zapija je colą. Jest jedyną osobą w towarzystwie, która nie dba o linię. Nie mówi nic o Kłosie, nie wiem kiedy ostatni raz rozmawiali. Nie interesuje mnie to, a mojego byłego chłopaka nie powinno obchodzić to komu poświęcam swój czas. Nawet jeżeli był to jego najlepszy (kiedyś?) przyjaciel. 

Andrzej przeskakuje z jednego kanału w telewizji na kolejny. Obejrzeliśmy już dzisiaj obowiązkowe Jaka to melodia, Jeden z Dziesięciu i szykowaliśmy się do seansu M jak Miłość. Nie miał treningu ani wczoraj, ani dzisiaj, więc spędził w moim mieszkaniu okrągłe dwadzieścia cztery godziny i zanosiło się na to, że spędzi ich jeszcze kilka. Powoli zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam udostępnić mu karolinowego pokoju, który od dwóch tygodni stał pusty, bowiem moja przyjaciółka w końcu odebrała nowe mieszkanie, które kupili z Damianem przed rokiem. Czas biegł nieubłaganie, do ich ślubu pozostały niecałe dwa miesiące, a ja powoli kończyłam jej wymarzoną suknie ślubną. Kolejne dni zanosiły się bardzo pracowicie, dopinałyśmy powoli wszystkie szczegóły Panny Młodej. A ja, jako druhna, również powinnam się skupić na organizacji wieczoru panieńskiego, który miał się odbyć w grudniową noc nad morzem. 
- Pójdziesz ze mną na wesele Karoliny? - pytam zabierając nogi ze stołu. 
- Wiesz, że Karol tam będzie? 
- Wiem, co z tego? 
Wrona uśmiecha się szeroko i kiwa twierdząco głową. A ja, durna koza, go po prostu całuję. 

wtorek, 22 listopada 2016

o końcu

Nazajutrz obudziłam się z potężnym bólem głowy, który był pierwszym odczuwalnym bodźcem. Kolejnym było przyjemne ciepło, które rozchodziło się po moim całym ciele. Następnym był dźwięk cichego pochrapywania, który swoje źródło miał gdzieś obok mnie. Powoli, bojąc się promieni wrześniowego słońca, otworzyłam oczy i zorientowałam się, że ostatnie kilka godzin spędziłam śpiąc w objęciach Andrzeja Wrony. O dziwo, nie leżeliśmy na podłodze, na której przesiedzieliśmy cały wieczór. Znajdowaliśmy się bowiem w moim sypialnianym łóżku, w pełnym ubraniu, ja również w pełnym makijażu, przez co pewnie moja twarz nie dostałaby najwyższej noty u jury Miss Polska 2016. Nijak mnie to jednak interesowało, bo ból głowy był tak nie do zniesienia, że pomimo całej chęci pozostania we wronowych, bezpiecznych objęciach, wyskoczyłam z łóżka jak poparzona. Na nim to nie zrobiło najmniejszego wrażenia, zachrapał jeszcze dwa razy i przewrócił się na brzuch, szczelniej okrywając kołdrą.
Uśmiechnęłam się szeroko widząc, jak smacznie sobie śpi i ruszyłam w stronę kuchni, by jak najszybciej napić się wody i odnaleźć tabletki, które uśmierzą mój ból istnienia. Trzy butelki wina stały na blacie kuchennym, a w pomieszczeniu unosił się lekki odór alkoholu, który niezbyt dobrze działał na mój wyczulony nos, więc otworzyłam okno i zrobiłam, co zrobić miałam, by pomóc sobie przetrwać te dantejskie zaranie. 
Choć Kłosowi oznajmiłam całkiem niedawno, że kawy nie tykam, coby uniknąć wspólnych ploteczek nad serniczkiem i małą czarną, to jednak była to pierwsza rzecz, za którą chwytałam każdego dnia. Dzisiaj miała mnie nie tylko postawić na nogi, ale i uratować me nędzne życie przed powolną agonią, która następuje zawsze po spożyciu więcej niż trzech lampek wina. Wczoraj było ich chyba z trzynaście. 
I chyba własnie w trakcie tej ostatniej Andrzej zadał to pytanie, na które po pijaku zazwyczaj odpowiadałam: chciałabym żeby wrócił. Kilka godzin temu nie dotarło do mnie, że po raz pierwszy od trzech lat, udzielałam odpowiedzi całkowicie innej niż bym się spodziewała. Nic, miał i stracił. Czy to oznaczało, że Karola już we mnie nie było? Już nie przepływał przez moje żyły, jak coś oczywistego? 


*


- Kogo moje oczy widzą - mówię z przekąsem i odkładam na stolik laptopa, na którym przez ostatnie pół godziny odpisywałam na e-maila od ojca. 
Karol milczał przez ostatnie pięć dni z rzędu. Nie dzwonił, nie pisał, nie pojawiał się bez zapowiedzi w moim mieszkaniu. Nie miał ani żadnego arcyważnego meczu, ani tym bardziej całego tygodnia morderczych treningów. Nie przynosił ze sobą niepogody i stresu, który zżerał mnie przez ostatnie miesiące naszego związku. Nie było go. Tak, jak nie było go przez ostatnie kilkadziesiąt dni, choć jego ciało przechadzało się po moim salonie, sypialni i kuchni. Choć czasami brał wieczorami prysznic, a później kład się obok mnie. Czasami zasypialiśmy plecami do siebie, a czasami wtulałam się w niego po seksie, który dla mnie znaczył wiele. Dla Karola już mniej. Od pięciu dni nie było go ani duchem, ani ciałem, ani nawet głosem w telefonie.
Pierwszego dnia byłam wściekła, drugiego raczej przestraszona. Trzeci dzień przyniósł jeszcze większą kurwicę niż miałam na samym początku. Czwartego dnia odpuściłam, nie wysyłałam mu już smsów, nie próbowałam dzwonić. Może to właśnie nadszedł odpowiedni moment by to wszystko skończyć? By przerwać tę spiralę obojętności, którą serwował mi Kłos? Może koniec naszego związku czaił się już od dawna, czekał na odpowiedni moment by wyskoczyć? Bo koniec zawsze jest cierpliwy. On nie przychodzi tak nagle, po pięknym dniu. Koniec awizuje się odpowiednio wcześniej. Najpierw przysyła krótkie wiadomości, które ignorujesz, później zadzwoni kilka razy, ale ty uparcie nie odbierzesz. Później na chwile daje sobie spokój, ale szybko za tobą tęskni, więc pewnego dnia staje w twoich drzwiach, a ty już go nie wygonisz. Nie wygonisz, bo nie chcesz, bo już nie masz siły walczyć o coś, co po prostu nie jest dla ciebie. I Karol najwidoczniej nie był dla mnie.
Piątego dnia bowiem przyszedł, usiadł na kanapie, jak gdyby nigdy nic. Nie ściągnął butów, ledwo odpiął kurtkę. Wziął głęboki oddech, jakby chciał coś powiedzieć, ale znał mnie na tyle, że wiedział, że to moja pora na przemowę.
- Te pięć dni mówi samo za siebie - to nie był pierwszy raz, kiedy zaczynaliśmy taką rozmowę. Może trzeci, może czwarty? Tylko te wcześniejsze razy miały to do siebie, że ja jeszcze wierzyłam. Wierzyłam, że Karolowi potrzeba po prostu czasu, że w końcu doceni to kim dla niego jestem, ile dla niego jestem w stanie się poświęcić. I po mimo tego, że mamy po te dwadzieścia cztery lata i teoretycznie całe życie przed nami, to on jednak będzie chciał iść ze mną już przez nie do końca. Tak, jak ja byłam gotowa iść u jego boku. - To koniec, Karol, prawda?
- Aleksandra, ja potrzebowałem tego spokoju żeby pomyśleć...
- To wymyśliłeś - przerywam mu.
- ...nie chcę widzieć już jak codziennie przeze mnie płaczesz, bo ja jestem oschły, bez uczuć. Nie chcę widzieć, jak się stresujesz bo ja podejmuje decyzje, w których uwzględniam tylko samego siebie. Nie wiem, może któregoś dnia pożałuje, że podejmuje taką decyzję. Jest najgorszą z możliwych, bo nigdy nie miałem w życiu kogoś, kto byłby za mną, tak, jak byłaś ty. Nikt nigdy mnie nie kochał tak bezwarunkowo, tak mocno. Ale ja nie potrafię cię pokochać. Nie potrafię ci dać tego, co ty mi dajesz. Próbowałem, naprawdę próbowałem. Jest we mnie jakaś blokada, a ja nie chcę cię już ranić. Rok temu, gdy weszłaś z impetem w moje życie i na chwilę przewróciłaś je do góry nogami, myślałem, że jesteś tą jedyną. I kto wie, może jesteś, ale może to złe miejsce, zły czas. Ja nie wiem czego chcę od życia. Nie wiem, czy chcę grac w siatkówkę, czy może stworzony jestem do innych rzeczy. Nie wiem, jak je zaplanować. Nie wiem już nic. Mam wodę z mózgu...
- Po prostu powiedz, że będzie dobrze? - jeszcze próbuję. Jeszcze tli się we mnie naprawdę mały żar nadziei. Siedzę na przeciwko mężczyzny, którego pokochałam całą sobą i nie wiem, jak mam zrezygnować. Jakiś cichy głos w mojej głowie podpowiada mi jednak, żebym nie prosiła. Bo o miłość się nie prosi.
- Ja mógłbym wrócić, ale czy ty widzisz jeszcze dla nas szansę? Już przez to przechodziliśmy. Mieliśmy dać sobie czas, mieliśmy zobaczyć dokąd nas to zaprowadzi. Ale my stoimy w miejscu. Ty się wykańczasz, ja jestem na to obojętny. Jak ma być dobrze?
Nie mówię nic. Spuszczam głowę. Nie walczę, nie tracę głosu, nie płaczę. Karol ma racje. Gdyby nie miał, to przez ostatnie kilkadziesiąt dni nie pocieszałabym się tym, że koniec kiedyś nadejdzie, że będę w końcu wolna od trosk, od stresu i lęku. Gdyby było dobrze, nie musiałabym brać tabletek uspokajających, które serwowałam sobie co kilka dni na kolacje, a moje ręce nigdy by się nie trzęsły. 
Wstaję i uśmiecham się blado. Karol chyba nie chce jeszcze wychodzić, ale rozumie aluzje. Odprowadzam go w ciszy do drzwi. Zapina suwak kurtki i patrzy na mnie. W jego oczach widzę pustkę, może trochę ulgi, że to wszystko już się kończy. 
- Dajmy temu czas...
- Żegnaj - mówimy do siebie w tym samym momencie, w którym Karol Kłos przechodzi ostatni raz przez próg mojego mieszkania, a ja zamykam za nim drzwi.

Kolejnych dwóch dni nie pamiętam. 



*


Andrzej wstaje pół godziny później i wchodzi uśmiechnięty do kuchni. W przeciwieństwie do mnie jest pełen życia i energii. Całuje mnie w skroń, radośnie oznajmia, że wyspał się za wszystkie czasy i siada na przeciwko nalewając sobie do kubka ciepłej jeszcze kawy. Dwa Ibupromy, które zaserwowałam sobie po przebudzeniu zaczynają działać, więc zabieram się za przygotowywanie jajecznicy i kanapek dla naszej dwójki, trzymając siatkarza z daleka od garów. Wiem, że jest jednym z najczęstszych gości telewizji śniadaniowej, jednak sam stwierdził, że potrafi przypalić nawet wodę na herbatę, więc wolę nie ryzykować pożarem mieszkania, albo i całego bloku. 
- O czym myślałaś, kiedy przyszedłem?
- O tym, że zrozumiałam, że pewne rzeczy w życiu w końcu się zmieniają. Kiedyś myślałam, że nigdy nie pozbędę się tej miłości do Karola. A wczoraj, nawet po pijaku, a wtedy człowiek ponoć mówi prawdę, przyznałam ci, że go już nie chcę... To dziwne, ale i takie... takie dobre. - Nakładam na talerze śniadanie, a Andrzej przenosi je na stół. Patrzy na mnie z troską.
- Wszystkie złe dni kiedyś przemijają, Aleks...
Przytakuję i siadam do jedzenia. Wrona jeszcze przez chwilę mi się przygląda, ale nie zwracam na to uwagi, bo pierwszy raz czuję się wolna. Wolna od trosk i lęków. Wolna od strachu o jutro, w którym obudzę się sama. W końcu rozumiem, że jest dobrze. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz o coś się martwiłam. W końcu chcę podziękować Karolowi, że mnie zostawił. I może dzisiaj nie jest sobota, a zegarek nie wybija jedenastej godziny. Może na przeciw mnie nie siedzi miłość mojego życia, ale w końcu rozumiem dlaczego z Kłosem nigdy wyjść nie mogło.

wtorek, 15 listopada 2016

o dywanie

Nad ranem zaczęłam się zastanawiać, czy poprzedni wieczór po prostu mi się przyśnił, czy Kłos naprawdę zaszczycił mnie swoja obecnością. Po przestudiowaniu przebiegu mojego powrotu do Bełchatowa, jak i tej chwili miedzy wzięciem prysznica, a położeniem się do łóżka doszłam do wniosku, ze Karol naprawdę tutaj był. Nie czułam, co prawda, w powietrzu jego perfum, ale zabłocony ślad na dywanie nie pasował do mojego rozmiaru butów. Co było konkretnym celem tej niezapowiedzianej wizyty, Karol jeden wie, bo to przecież tylko ja wydarłam się na pół bloku, mówiąc mu, że spierdolił sromotnie wszystko i nie powinien teraz oczekiwać fajerwerków niczym czwartego lipca w Stanach. A nawet o tych sylwestrowych, które puszczają w Bełchatowie, może zapomnieć.
Nie ukrywam, że przez ostatnie trzy lata odtworzyłam przebieg tej rozmowy, tych wyrzucanych żali, prawie sześćset osiemdziesiat sześć razy. Każda noc, przez ponad półtora roku zaczynała i kończyła się tak samo, żalami. Wyobrażałam sobie tysiące miejsc, w których spotykamy się przypadkiem; setki ludzi, z którymi wtedy jesteśmy; dziesiątki sposobów na wytłumaczenie sobie dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Dlaczego życie poukładało nam zgoła inny plan, niż ten który nam wyśniłam. Dlaczego Karol stał się kimś innym, dlaczego nigdy mnie nie pokochał. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, że do miłości nie potrzeba czasu, a namiętności. Albo, że czekanie by osoba, którą kochasz pokochała w końcu ciebie, to jak czekanie na statek na pierdolonym lotnisku. Aleks, to nie bajki, nie filmy, to twoje zasrane życie. 
Każdej z tych sześciuset osiemdziesięciu sześciu nocy łaknęłam odpowiedzi. Nie dawałam za wygraną, analizowałam każdy swój ruch, który wykonałam w ciągu roku związku z Kłosem. Gdybałam, bo moze gdybym nie była na każde zawołanie, może gdyby moja obecność w jego życiu nie byłaby tak oczywista, może gdybym spokojnie odpuściła, gdy zauważyłam, ze coś jest nie tak – może wtedy Karol by został. Może byłabym tą dziewczyną, o której marzył o każdym poranku, tęsknił gdy nie widział jej dłużej niż dwa dni. Może byłabym kochana, nie została wygnana na uczuciową Antarktydę? Może Karol widziałby nasza wspólną przyszłość, widziałby to, jak bardzo go kochałam? Jak chciałam by miał w życiu wszystko?
W każdym z tych sześciuset osiemdziesięciu sześciu razy nie znalazł się jąkający Karol, który ładuje mi się bez zapowiedzi do mieszkania, kiedy ledwo stoję i jedyne o czym marze to pójście spać. Nie wyobrażałam sobie, że stanie przede mną jak ta sierota i będzie tylko słuchał ze spuszczona głową. Ani to nie przytakując, ani zaprzeczając. A później wyjdzie, jak gdyby nigdy nic i zostawi po sobie usyfiony dywan w salonie.
Sześćset osiemdziesiat sześć rożnych scenariuszy, a w żadnym z nich ujebanego dywanu.


*


To naprawdę było sześćset osiemdziesiąt sześć nocy od naszego rozstania, od mojej decyzji, że czas zacząć się spełniać zawodowo, skoro miłość nie jest mi dana. W siedemset piętnasty dzień po rozstaniu zorientowałam się, że już nie doszukuję się odpowiedzi, których nigdy nie uzyskam i cofnęłam się wstecz do ostatniego dnia, kiedy o nim pomyślałam. Przeliczyłam wszystko. Zmarnowałam półtora roku próbując się domyśleć co Karol Kłos ma w głowie. Wyciągnęłam jeden wniosek: na pewno nie mnie - więc ruszyłam dalej.


*


Tydzień po wieczornym incydencie, mam kolejnego gościa. Tym razem zapowiedzianego. To Andrzej, który chcąc uciec od zgiełku Stolicy wysyła mi rano smsa z zapytaniem czy może wpaść. A przecież, że może. I tak każdy wieczór spędzam w ten sam sposób, oglądając seriale i starając się wymyślić nowe projekty sukni. Więc gdy przyjeżdża, zastaje mnie akurat nad kartkami z, nie do końca udanymi, szkicami. Całuje mnie w policzek i ściąga buty w przedpokoju, zaznaczając, że za oknem leje jak jasny chuj. Chociaż on nie dołoży swoich pięciu groszy do pogarszającego się stanu niegdyś pięknego, kremowego dywanu, który kupiłam na przecenie w Ikei. Przywozi całkiem pokaźny pojemnik sushi, które zamówił w jednej ze swoich ulubionych restauracji i siada na podłodze opierając się kanapę. Odkładam ołówek, chowam wszystkie kartki do teczki i dołączam do niego. W telewizji leci Jeden z Dziesięciu, a my pałaszujemy w najlepsze. 
Andrzej najwidoczniej nie został poinformowany o zbłąkanym wędrowcu sprzed tygodnia, sam zainteresowany chyba nie był skory do takich opowiastek o swoich kompromitacjach. Nie dziwi mnie to szczególnie, bo Karol do osób zbyt wylewnych nigdy nie należał. W przeciwieństwie do mnie. Więc mu opowiadam cały przebieg zdarzenia, od natarczywego pukania w moje drzwi, po samo wyjście. A Andrzej tylko podśmiechuje się pod nosem.
- I wszystko byłoby w porządku. Jak już musiał się napatoczyć, to okej, nie mam z tym problemu. Tylko nie ja czegoś od niego chciałam, a on. Więc mógłby powiedzieć coś więcej, niż "przecież kiedyś było dobrze", bo chciałam go jebnąć mokrym ręcznikiem po twarzy, by się ogarnął w końcu i przestał pisać te przygłupawe bajki dla dzieci. - Przewracam teatralnie oczami, biorąc w patyczki kolejne maki, mocząc je w sosie sojowym i wkładając do buzi. - A on tu stał jak to ciele boże i jeszcze mi dywan upierdolił, bo w butach wszedł. - Mówię z pełnymi ustami, a Andrzej zanosi się jeszcze głośniejszym śmiechem niż do tej pory.
Nie kontynuuję, bo generalnie nie wiem co go śmieszy. Toż to w tej sytuacji nie ma żadnego komizmu, to tragizm, w dwóch aktach, kurwa. 


*

Zapomniałam, że w szafce mam butelkę wina, ale gdy tylko sobie przypominam od razu po nią idę i stawiam lampkę przed andrzejowym nosem. Po pierwszej butelce i jakiejś głupiej komedii Andrzej idzie do sklepu po kolejne dwie, więc o drugiej w nocy jesteśmy już nieźle wstawieni.
- Aleks, ale co byś zrobiła, gdyby on wrócił i ci powiedział, że on cie w końcu pokochał? 
Zastanawiam się przez chwilę nad takim rozwojem sytuacji. Nie wyciągam jakiś piorunujących wniosków. Przez trzy lata nauczyłam się żyć bez miłości, która mnie wykańczała każdego dnia. Teraz już było miło i przyjemnie. Byłam sama, nie licząc dwóch krótkich związków w Stanach, które nie miały dla mnie większej wartości. I które zakończyłam bardzo szybko, bo po prostu tak bardzo bałam się komuś zaufać, że wolałam nie robić nikomu nadziei. 
- Nic. Miał i stracił. Ja już nie boję się żyć bez niego...
- A co jeżeli teraz on nie potrafi normalnie żyć bez ciebie?
- To już nie mój problem - dopijam ostatni łyk wina i kładę głowę na ramieniu Andrzeja. - Któregoś dnia nauczy się żyć, ja też musiałam...








*


Z racji, że ja już prawie skończyłam pisać to opowiadanie, pozostał do napisania jedynie epilog, to w między czasie, kiedy będę wam to do końca roku publikować, chcę zacząć powoli z czymś nowym, by w 2017 przywitać Was z nowymi bohaterami. I tutaj pojawia się pytanie, czy chcecie Kurczaka w wersji dramatycznej, czy bardziej karykaturalnej - pomysły są dwa, który będzie kolejnym zależy tylko od Was, ja nie potrafię zadecydować sama. 

wtorek, 8 listopada 2016

o nas

Czas, który spędziłam wraz z Andrzejem w Warszawie należał do jednych z najbardziej udanych, od kiedy wróciłam na łono Ojczyzny. Mężczyzna pokazał mi pierwszy raz w życiu Warszawę jego oczyma. Nie zwiedzaliśmy punktów z przewodnika. Raczej zaprowadził mnie w miejsca mało znane przeciętnemu turyście, a jedynie osobom mieszkającym tu już jakiś czas. Nie spaliśmy w ogóle. Dużo rozmawialiśmy. O życiu, o tym co nas otacza. O planach, marzeniach, o tym, jak powinniśmy postąpić i czy na pewno jeszcze możemy o czymś zdecydować. Wrona, pomimo łatki kawalera do wzięcia, który chętnie uczestniczy w imprezach organizowanych przez media, bloggerów, jak i bloggerów-wanna-be, kompletnie nie wiedział, gdzie zacząć stabilne życie. Trochę jojczył, że to może brak miłości, że to może wciąż strach przed bliskością, ale nigdy nie stanęła przed nim dziewczyna, która powaliłaby go na kolana. Miotał się między tym co chciał, a co powinien. Chciał na przykład spędzić rok w Rosji. Lubił zimę, a u nas ostatnio jakoś brakowało prawdziwych mrozów i śniegu. Chciał wychodzić z domu na trening w tych puszystych czapkach, przekopywać się przez zaspy i chciał wracać do mieszkania, w którym powiesiłby dywany na ścianie, jak prawdziwy Rusek. Śmiałam się, że Rosja nie była dla niego, przecież po dwóch piwach ma problem z mówieniem, a co dopiero po ruskiej gorzale, ale Andrzej wtedy stroszył piórka jak paw i powtarzał, że wypominam mu jedną, jedyną imprezę, na której pił na pusty żołądek.
Dwa dni minęły jednak nim się obejrzeliśmy. Babcia czekała na mnie w Bełchatowie, nadchodził sezon zimowy, w ciągu którego wszystkie wiosenne i letnie panny młode odwiedzały nas by wypić kubek gorącej herbaty i znaleźć wymarzoną suknię w której za kilka miesięcy staną przed setką gości i - prawdopodobnie - facetem swojego życia. Więc ucałowałam policzek Wrony, zaprosiłam na grzańca w Bełchatowie i ruszyłam w drogę powrotną, która zdawała się nie mieć końca. I choć starałam się nie myśleć o tym, co Andrzej powiedział mi w lotniskowej restauracji, to jednak słysząc jedną z piosenek, które umilały mi chwile przed trzema laty, Karol wrócił. A wraz z Karolem poczęło kotłować się w mojej głowie jedno pytanie: dlaczego?



*


Droga zajęła mi nieco ponad dwie i pół godziny. Kilka razy zatrzymywałam się na stacjach benzynowych, by wypić kolejną kawę, a czasami po prostu na uboczu, by przez chwilę zastanowić się, czy powrót do Polski był najlepszym, co uczyniłam. Finalnie byłam wykończona nie tylko brakiem snu, jaki zafundowaliśmy sobie z Andrzejem, ale i myślami, które nie chciały odejść w cholerę i dać mi święty spokój. Po powrocie do mieszkania marzyłam tylko o szybkim prysznicu i własnym łóżku. Czy byłabym zdziwiona, gdyby mi się to udało?
- Karol... - gdybym tylko miała Judasza w drzwiach. 
Chwile po tym jak zakręciłam kurki z wodą i wytarłam swoje mokre ciało ręcznikiem, usłyszałam dzwonek do drzwi. Była dwudziesta pierwsza, a jedyną osobą, która chętnie by mnie odwiedziła, była jedynie moja babcia. Wiedziałam jednak, że - jak w każdą środę - popija sobie Advocaat wraz z sąsiadkami i wymienia ploteczki. Karoliny i Damiana nie było, więc o ile nie jest to straż pożarna, która chce wyprowadzić mnie z mieszkania z powodu ulatniającego się gazu, to nie miałam pojęcia, kto za drzwiami stać może. 
- Aleks, porozmawiamy?
- Karol...
- Zniknęłaś - moje "Karol..." nie wywołuje w nim zniechęcenia, chociaż powinno, bo ani to czas, ani miejsce na rozprawianie nad dawnymi sprawami. Mężczyzna jednak nie dał za wygraną, a ja jakoś nie miałam siły wyrzucać go ze swojego mieszkania. Po prostu się poddałam i czekałam na rozwój wydarzeń. Przecież gorzej to już być nie mogło. 
- Karol, a czy tobie wydaje się to dziwne? Jak ludzie kończą swój związek, to w dziewięćdziesięciu pięciu procentach znikają ze swojego życia. Jak miałam w nim być? Jak ty to sobie wszystko wyobrażałeś? Że będę na każde skinienie twojego palca? Że wciąż będę chodziła o poranku do piekarni po świeże pieczywo, robiła ci wyprawkę na trening, gotowała obiady i przygotowywała kolacje? W między czasie upiorę twoje gacie i zrobię awanturę, że nie odzywałeś się przez ostatnie dwa dni, a obiad sobie stygł? Czy może miałam ubierać tę bieliznę, którą kupiłam specjalnie dla ciebie? Czy że może od czasu do czasu wpadniesz i posuniesz mnie na stole w kuchni? I nie spuszczaj teraz głowy jak szczeniaczek, który zeszczał się w korytarzu...
- Ale...
- Ale co, Karolu? Przez cały rok naszego związku chowałeś mnie przed światem, jakbyś wstydził się tego, że ze mną jesteś. Kilku znajomych poznało mnie przez przypadek... Okej, spędzałeś ze mną większość swojego czasu, pewnie, świetnie, dziękuję. Chodziłeś na zakupy, wyrzucałeś śmieci, a przez pierwszych kilka miesięcy nawet mówiłeś, że kiedyś zamieszkamy razem tak na poważnie... Zajebiście. Tylko później przestałeś tak często przychodzić, pojechałeś sam na wakacje, o których marzyłam od dawna, a ty pomimo moich próśb i gróźb, zabrałeś tam brata! 
- Przecież były dobre chwile! - próbujesz mnie przekrzyczeć, tylko ja, tłumiąca w sobie całą złość przez ostatnie trzy lata, w końcu mogę dać im upust i nie stopować się ani przez chwilę.
- Dobre chwile, kiedy? Wtedy, gdy zamiast przyjechać do mnie, gdy leżałam z czterdziestostopniową gorączką, wolałeś pojechać na cały weekend do Warszawy, bo mamie trzeba pomóc drzewo rąbać, choć finalnie wylądowałeś z Wroną i całą resztą na imprezie? A ja przez trzy dni nie potrafiłam podnieść się z łóżka. Karolina z Damianem byli u jego rodziców na śląsku, więc ja musiałam zadzwonić po babcię, której pierwszym pytaniem było gdzie podziewa się twój chłopak? Czy może wtedy, gdy wyjeżdżałeś na te swoje mecze i nie miałeś czasu na krótki telefon do mnie, potrafiłeś milczeć przez kilka dni! Ale najgorszym było, gdy zostawałeś w Bełchatowie, ale za cholerę nie chciałeś ze mną czasu spędzić... Czy to były te twoje dobre chwile? Zawsze powtarzałeś, że krzywda mi się z tobą nie dzieje, bo mnie nie zdradzasz, nie bijesz. A brak zainteresowania czym był niby, do cholery? Czymś naturalnym? I to twoje "ja cię nie kocham" w ciągu naszej ostatniej rozmowy... Może to była dobra chwila?
Zagotowałam się jak woda w kaloryferach, nie potrafiłam patrzeć na stojącego przede mną Kłosa, który zawsze twierdził, że między nami wszystko się układa. Tylko jak miało się coś ułożyć, skoro on po prostu ze mną był, bo w okolicy nie pojawił się nikt lepszy? Skoro bywał tylko ciałem, unikał rozmów na temat uczuć, czasami nie potrafił mnie nawet przytulić. 
- Kochałam cię, Karol. Kochałam cię z całego serca. Byłam w stanie przeżyć to wszystko, bylebyś tylko ze mną został, bym miała namiastkę tego związku. Ale wtedy po tym przegranym meczu z ZAKSą, gdy stałam jak ta idiotka przed halą, czekając na ciebie, zrozumiałam, że ten koniec powinien nadejść już kilka miesięcy wcześniej. Wtedy, gdy po raz pierwszy daliśmy sobie czas na przemyślenia... Tylko kochałam cię tak bardzo, że najbardziej w świecie bałam się zobaczyć jak odchodzisz... Zniszczyłeś mnie, Karol. Tą swoją obojętnością, tym swoim "świat ci się beze mnie nie zawali", albo "zdrowa jesteś, a to w życiu jest najważniejsze". Mówiłeś, że nikt nigdy w życiu cię tak nie pokochał, że już prawdopodobnie nigdy nie poznasz nikogo, kto da ci tyle uczucia co ja. Ale i tak powiedziałeś, że mnie nie kochasz. Dobrze, świetnie, więc odeszłam... Zniknęłam. tego chciałeś, to dostałeś, Karolu...
Spuszczasz głowę i kierujesz się do drzwi wyjściowych, po chwili słyszę tylko jak je cicho zamykasz. A ja idę prosto do łóżka i zasypiam. Nie płaczę, nie mam ochoty zadzwonić do ciebie i żądać byś wrócił i się nie wygłupiał. Trzy lata temu na pewno bym to zrobiła. Dzisiaj jednak nie boję się, że odejdziesz... 

wtorek, 1 listopada 2016

o Warszawie

Pięć minut po odprawie Karoliny i Damiana, siedzę z powrotem w starym samochodzie mojego ojca, który jakimś cudem nie rozleciał się po drodze do Stolicy, skrolując palcem książkę telefoniczną. Nie do końca jestem pewna, czy robię dobrze, kiedy dojeżdżam do litery "W". Waham się kolejne dziesięć minut, bo i nie wiem co miałabym powiedzieć, ani czy on chciałby cokolwiek ode mnie usłyszeć. Był jego najlepszym przyjacielem, ale i w sytuacji związkowej, największym przeciwnikiem. Tłukł mi zbyt wiele razy do głowy, że powinnam odpuścić i zająć się sobą, że suknie czekają na uszycie, a ja nie zasługuję na takie traktowanie, jakie Karol serwował mi przez przeszło rok naszego związku. Chcę jednak dowiedzieć się co u niego, jak mu się żyło. Trochę pragnęłam go przeprosić, że zapadłam się pod ziemię i nie dawałam znaku życia. Choć doskonale wiedział, gdzie jestem, co tam robię i dlaczego zmieniłam numer telefonu. W końcu to on był osobą, która widziała mnie w Polsce, jako ostatnia. To on czekał ze mną na odprawę i wycierał przy tym gorzkie łzy porażki.
- Tak słucham? - nie waham się już dłużej i wybieram jego numer, telefon przyciskając do ucha. Ledwo pamiętałam, jak w ogóle brzmi jego głos. 
- To ja.
- Aleksandra...
- Spotkasz się ze mną za pół godziny w restauracji na lotnisku?
- Oczywiście... - oddycham z ulgą, bo choć nie wiem o czym mamy w ogóle rozmawiać, a i czy w ogóle powinniśmy, to kamień spada mi z serca. 



*


Przychodzi z naciągniętym na głowę kapturem i okularami na nosie. Słyszałam, że pomimo braku miejsca w reprezentacji na ostatnie Igrzyska, jego rozpoznawalność wciąż rosła. I nie dziwiłam się, przecież był utalentowanym siatkarzem, jak i przystojnym mężczyzną, za którym obejrzała się każda kobieta. Uśmiecha się szeroko z daleka, a gdy podchodzi całuje mój policzek i siada na przeciwko, zamawia dla siebie szklankę coli i w końcu widzę, że jednak nie wszyscy postanowili odchudzić zarówno siebie, jak i swój portfel. 
- Aleks, kiedy wróciłaś do kraju? 
Na mojej twarzy maluje się pokrętny grymas, bo obiecałam mu kiedyś odezwać się od razu, jak tylko moja noga znów dotknie polskiej ziemi. Więc zaczynam mu opowiadać o tym, jak było w Stanach, o trudnych początkach i sukcesach, które przyszły z czasem. O przyjaźniach, które tam zawiązałam, o bezskutecznych próbach zapomnienia o Karolu, w objęciach innego mężczyzny. O stażu, o spędzonym czasie z ojcem. Opowiadam o wieczorach, kiedy kochałam Nowy Jork tak bardzo, że bałam się powrotu do Polski, do codzienności, którą zgotowałam sobie już dawno temu, marząc o projektowaniu sukni ślubnych. Mówię o powrocie i bolesnym zderzeniu się z rzeczywistością, jak i o ostatnich dwóch spotkaniach z Kłosem. 
- A co u ciebie, Andrzeju?
- U mnie? Gram dalej, ale gra już nie jest dla mnie tym samym co kiedyś. Chyba wymieniłem ją na paradowanie przed kamerami, niczym pierwszorzędna gwiazda Hollywood. Nie wiem, Aleks, kiedy to się nawet stało. Kilka kontraktów, kilka lepszych meczy i nagle - bum - jestem w środku zbyt wielkiego zamieszania swoją osobą. Pogubiłem się, nie wiem co dalej. Czy mam tylko grać? Czy może rzucić to w cholerę i zacząć trenować, jakiś dzieciaków w jakiejś szkole gdzieś w Małopolskim, albo na Śląsku? Reprezentacja mnie nie chce, za to chcą mnie programy o gotowaniu, a ja przecież nawet wodę na herbatę jestem w stanie przypalić. - Wrona kręci głową śmiejąc się nerwowo. - Rozmawiałem z nim wczoraj. Dzwonił i opowiedział mi, że cię spotkał. Zdziwiłem się, że w ogóle postanowił mi o czymś takim powiedzieć, raczej mało rozmowny był w twoim temacie. Ale chyba teraz muszę mu uwierzyć, że gdy dwa lata temu wyciągałem go pijanego z jakiejś warszawskiej speluny, to mówił prawdę...
- Karol pijany? W dodatku w jakiejś warszawskiej spelunie? - Byłam prawdziwie zaskoczona, w końcu Kłos nie pijał zbyt często alkoholu. To było jedna z rzeczy, które imponowały mi od początku. Tym wyróżniał się na tle innych rówieśników. 
- Właściwie sześć miesięcy po twoim wylocie do Stanów, Karol zaczął pojawiać się w takich miejscach dosyć często. Od czas do czasu wyciągałem go ja, częściej bełchatowscy koledzy. I wiem, że nie powinienem ci tego mówić, bo minęły trzy lata i poukładaliście sobie życie daleko od siebie. Szczególnie dobrze, że ty je sobie ułożyłaś po tym emocjonalnym rollercoasterze, który urządził ci Kłos. Ale nie wiem czy on kiedykolwiek zdobędzie się na odwagę, a chyba niedopowiedzeń w waszej historii jest zbyt wiele. - Patrzę na Wronę wnikliwie, nie spodziewając się, że to co za chwilę usłyszę przewróci moje, mniej lub bardziej, poukładane życie do góry nogami. - On zrozumiał w końcu. Zrozumiał, że już nigdy nie spotka osoby, która tak mocno go pokocha. Zrozumiał, że nie doceniał, gdy byłaś z nim i że pochopnie powiedział, że nic do ciebie nie czuje. Okazało się, że wystarczyło sześć miesięcy by pożałował tych słów. Ale ty już miałaś nowy numer telefonu, brak konta na fejsie, a każdy mail wracał do niego kilka chwil po tym, jak go do ciebie wysłał. Nie miał odwagi pójść do Karoliny i poprosić o nowy numer. Bo wiedział, że spierdolił wszystko sromotnie i że powinien dać ci święty spokój, skoro sam cię o niego prosił.
- Czy to znaczy...?
- Tak, to znaczy, że Karol Kłos w pewien swój pokręcony sposób, dwa lata temu, przyznał sam przed sobą, że cię kocha. 
- Ale to było dwa lata temu. 
- Dokładnie. Nie pytaj mnie więc co jest w jego głowie dzisiaj, bo on mi nigdy na to pytanie nie odpowiedział. 
- Ma kogoś?
- Miał, na chwilę. Dzisiaj nie ma nikogo. A ty?
- Myślisz, że wróciłabym gdybym tam kogoś miała na poważnie? Nie, pewnie wiodłabym piękne nowojorskie życie... 
- A Karol?
- To już historia, nawet jeżeli teraz powiedziałeś mi coś, o czym, tak na dobrą sprawę, nie miałam pojęcia. 
Wrona uśmiecha się i ściska moją dłoń, którą kładę na stoliku zaraz po tym jak upijam łyk coli. Proponuje żebym została w Warszawie na kilka dni, byśmy nadrobili stracony czas. Zgadzam się, nie mam przecież pieklących się spraw w Bełchatowie, a dwa dni ze starym przyjacielem powinny być idealnie spędzonym czasem.




*



Cześć Dziewczyny <3 Wiecie, że ta historia ma moc uzdrawiającą? Piszę ją w pracy, po pracy i w ciągu weekendów. Ja osobiście jestem już na finiszu, przed Wami jeszcze trochę. 
Dzięki, że jesteście i że mnie uzdrawiacie razem z nią! 

Ps. Posty pojawiać się będą w środy - dzisiaj już prawie środa :) 

środa, 26 października 2016

o białej sukni

- Zjawiskowo – a jakżeby inaczej?, pytam sama siebie. Wysoka blondynka okręca się wokół własnej osi. Wyciera przy okazji podłogę salonu sukien ślubnych mojej babci, białym materiałem który urzekł ją od pierwszego wejrzenia i to właśnie w nim planowała rozpocząć swoje „happily ever after“. Co ja - w całym swoim uwielbieniu instancji małżeńskiej i wierze w miłość - uważałam za gówno prawdę od dłuższego czasu. Każda bajka bowiem miała swój kres. Księżniczka pokazywała swoja prawdziwa twarz, a książę zsiadał z białego rumaka, by wygodnie rozsiąść się przed telewizorem z butelka piwa. 
Udawałam jednak, że wierze w szczęśliwe zakończenia, ze jak już wypowiesz swoje sakramentalne „tak“, to świat stanie przed wami otworem, tylko wy, tylko wasza miłość. Nikt inny, nic więcej.
Problem polegał na tym, ze w bajki zaczęłam wierzyć dzięki babci, która miała to niespotykane szczęście zakochać się, gdy przekraczała próg dorosłości i już zawsze szła z dziadkiem ramie w ramie, aż po kres jego dni. Nie dziwota, ze zamarzyła się stać dobrą wróżką i prowadzić panny młode ku ich szczęściu. W dodatku miała wielkie wyczucie stylu, jak i wspaniale pomysły, by siąść przed maszyna i projektować swoje własne suknie ślubne. Nie mogła się równać z Verą Wang, ale na pewno była jedną z najlepszych krawcowych w Bełchatowie. I choć nie każda suknia w salonie jest jej projektu i wykonania, to zaraziła mnie miłością do każdej z nich.
Zaczęło się niewinnie; gdy towarzyszyłam jej w kupnie materiału, gdy podawałam herbatę albo lemoniadę, gdy siedziała do pozna nad maszyna. Gdy jeździłyśmy na targi ślubne w całej Polsce, by znaleźć najlepsze suknie do salonu. W pewnym momencie dziecięce szkice zaczęły się zmieniać w poważne projekty, które krawcowe zatrudnione przez babcie, zaczęły szyć nie kryjąc zachwytu. Miałam świeże pomysły, ciągle coraz to więcej inspiracji, znalazły się również klientki. Pasja, którą zaraziła mnie babcia była ważniejsza niż zajęcia pozalekcyjne i imprezy ze znajomymi. Całkowicie pochłonięta przez świat mody ślubnej nie zauważyłam nawet kiedy stałam się pełnoletnia i nadszedł czas wyboru własnej drogi życiowej.
Wtedy trochę zwątpiłam w siebie i swoje marzenia… byłam pewna, że każda szkoła przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Niestety, uczelnie o których marzyłam znalazły swoich idealnych kandydatów, odrzucając dziewczynę z Bełchatowa. Ponoć byłam za bardzo zamknięta na mode ślubna, powinnam być zainteresowana również innymi tematami. Trudno, stało się. Nie płakałam nad rozlanym mlekiem, zdecydowałam się na szkole policealna i większość wolnego czasu spędzałam w salonie babci. 
Poznawałam historie miłości wymarzonych i wyśnionych. Wiara niektórych kobiet w szczęśliwe zakończenia była momentami zaskakująca, jakby były Kopciuszkiem, a my dwie, dobrymi wróżkami. Widziałam pragnienie za mąż pójścia dla pobudek czysto finansowych. Związki bez miłości, wybory nieprzemyślane. Uczucia, które dla dobra tych dwojga ludzi, powinny się nigdy nie narodzić. I powoli przestawałam wierzyć, że prawdziwą miłość można jeszcze gdzieś spotkać. Karol, którego poznałam przypadkiem w warzywniaku, wcale nie pomagał. Miał być wyśnionym księciem z bajki, a w zamian dostałam kapryśnego dzieciaka, który jakimś cudem zaczął grać profesjonalnie w siatkówkę. Więc nie licząc na cud, nie wierząc w miłość, pewnego dnia uśmiechnęłam się do babci i kilka minut później byłam w drodze na warszawskie lotnisko, skąd odlatywał mój samolot do świata marzeń. 
W Nowym Jorku od dziesięciu lat mieszkał mój ojciec, który po rozwodzie z matką (kolejny powód by w bajki przestać wierzyć), spakował jedną walizkę o masie dwudziestu pięciu kilogramów i poleciał spełniać swój amerykański sen. Był tak uparty, tak zdeterminowany, że mu się udało. Postawiłam więc wszystko na jedną kartę i spróbowałam swoich sił za oceanem. Początkowo by być tylko bywalcem na kursach krawieckich, by później odbyć roczny staż w jednym z domów mody ślubnej na Brooklynie. I choć po Piątej Alei mogłam się przechadzać tylko jako zwykły turysta, to jednak dopięłam swego i powoli mogłam żyć z szycia sukien ślubnych.
Trzy lata minęły, a ja pewniejsza siebie, z zabliźnionymi ranami na sercu, byłam gotowa by wrócić do Bełchatowa i w przyszłości przejąć babciny interes. Tylko nigdy nie potrafiłam zacząć wierzyć raz jeszcze w „happily ever after“, które każdego dnia serwowałam kobietom takim, jak ja.





Karolina gramoli się od trzydziestu minut z dopakowywaniem swojej torby. Co chwila stawiamy ją na wadze łazienkowej, by upewnić się, że Karo nie przekracza limitu, który został jej przydzielony w lufcie bagażowym. Damian z niedowierzaniem kręci głową, widząc stertę ciuchów, które powinny znaleźć się jeszcze w jego bagażu. 
- To tylko dwa tygodnie, Karo - zrezygnowany siada obok mnie na sofie i chowa twarz w dłoniach. - Czy ty kupiłaś osobny strój kąpielowy na każdy dzień? 
- Damian... muszę wyglądać perfekcyjnie w każdej sytuacji, w końcu mój Instagram ma szesnaście tysięcy followersów, którzy oczekują, że nie będą oglądać byle jakich zdjęć! 
Chłopak opiera czoło o moje ramię, mrucząc pod nosem, że on się dowie jak usunąć to konto, które zakłóca im spokój od siedmiu miesięcy. Ja zaś śmieje się, poklepując go po plecach. Karolina momentami przesadzała, owszem, ale powoli zaczynała robić z tych zdjęć niezły interes. Większość niespakowanych ciuchów dostała od jakiś niszowych polskich firm, które właśnie w ten sposób próbowały zainteresować sobą klientelę. W Bełchatowie powoli miała zniżki w każdej kawiarni i restauracji, bo pstryknęła kilka fotek i wrzuciła je na swój profil z kilkoma hasztagami. Każdy miał jakiś sposób na to, by żyć. I choć Karo starała się jak mogła, by wyszło jej po skończonych studiach, to kierunek wybrała sobie marny i musiała spróbować czegoś innego. Poniekąd dzięki Damianowi, który zasiadał w zarządzie Skry i miał odziedziczoną po ojcu firmę budowlaną, mogła bywać w droższych miejscach, do których nie miałyśmy wstępu przed poznaniem jej narzeczonego. 
- Jestem gotowa! - oznajmia nam dumnie po kilku chwilach. Stoi już ubrana w różowy płaszcz i wygodne adidasy. 
- Powinnam zrobić ci teraz zdjęcie? - dopytuję.
- Ach przestań, wieź nas w końcu do tej Warszawy!

środa, 19 października 2016

o zakupach w Kauflandzie

Dzięki zdolnościom aktorskim, które Karolina niewątpliwie nabyła za dziecka w kółku teatralnym, już piec minut po tym, jak Karol stanął przed mym obliczem, byłam daleko od niego. Moja najdroższa przyjaciółka upozorowała dzwoniący telefon, który czym prędzej wzywał nas do domu jej matki, przechodzącej ostatnio piekło niemowlaka, którego co chwila podrzucał jej starszy syn. I chwała jej za to, bo rozmowa z Karolem nie należała do must have tego sezonu. Przez ostatnie trzy miesiące od powrotu do rodzinnego miasta – siatkarza nie minęłam na ulicy ani razu, choć – jak zakładam – wciąż mieszkał w mojej okolicy; a w drodze do hali Skry mijał przecież salon sukni ślubnych mojej babci, w którym przesiadywałam całymi dniami próbując związać koniec z końcem na ziemiach polskich. Nie mijałam go w drodze na autobus, gdy stare auto taty nie chciało odpalić; w osiedlowym sklepie kupując pieczywo na śniadanie, jak i w parku, gdzie wystawiałam buzie do słońca każdego popołudnia. Nigdy, przez ostatnie sto dni, nie musiałam stawić czoła wysokiemu mężczyźnie i byłabym bardzo wdzięczna, gdyby dzisiejszy dzień nie nadszedł.
Bełchatów nie był jednak metropolia na miarę Nowego Jorku. Nie mogłam się w nim zgubić i przez cale kolejne lata, w ciągu których Karol będzie grał w barwach Skry, unikać go jak ognia. W ostatnim czasie udawało mi się to tylko dlatego, ze sezon siatkarski dobiegł końca, a on – powołany do kadry narodowej – odbijał olimpijskie piłki; ale i pewnie trochę poszalał w stolicy, odwiedził jakieś egzotyczne strony, no i wrócił.
Wrócił by uprzykrzać mi życie. Co niczym, kurwa, nowym w zasadzie nie było.
- Czego on się spodziewał? – Karolina nie wytrzymuje próby czasu i w momencie, kiedy parkujemy w okolicach naszego mieszkania w końcu podejmuje temat siatkarza. – Że rzucisz mu się w ramiona i będzie jak dawniej? – no ni chuj, na to opcji nie było żadnych. Nawet gdyby królewicz Kłos okazał się ostatnim mężczyzną na ziemi. Wciąż wybrałabym śmierć. – Stał tam jak to boże ciele i patrzył, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Tyle pożytecznych rzeczy mógł zrobić w te piec minut. Zabić się na przykład. – mógł.
- Nie myślałaś chyba, ze będziemy się tak mijać bez końca… - wzruszam ramionami. Przez trzy lata nauczyłam się chować każdy, nawet najmniejszy przejaw uczuć wywoływanych jego imieniem i nazwiskiem, gdzieś głęboko w sobie. – I tak łaskawie późno stanął na mej drodze.
- Wszystko okay?
- A jak ma być, Karo?
- Możesz chcieć się porzygać z nerwów?
- Tak robisz ty w sytuacjach podbramkowych…
- Czyli spoko?
- Spoko.
I dala za wygrana, zmieniając temat na pierdzące poduszki, który jej piętnastoletni kuzyn podłożył nauczycielce w gimnazjum pod dupę.




Pomarańcze - check; seler naciowy - check; ananas i mango - check, check: najświeższe warzywa, jakie mogę znaleźć - check; największy słoik Nutelli, jaki tylko będę mogła przemycić do kuchni - check! Teraz pozostaje jedynie zgrzewka wody niegazowanej, kilka ryb i dwie paczki czipsów.
Karolina na kilka dni przed wylotem załatwia wszystko na raz, bo przecież odkładanie wszystkiego na ostatnia chwile jest najlepszym pomysłem. Ja zaś dostaje w prezencie listę zakupów, choć nie planowałam spędzać popołudnia w zatłoczonym sklepie spożywczym. Wolałam znaleźć się gdzieś w sali pełnej spoconych mężczyzn, wejść na bieżnie, przebiec piętnaście kilometrów. Nie myśleć, albo wręcz zabić myśli, które pędziły w stronę Kłosa. Przecież minęły ponad trzy lata od kiedy ostatni raz rozmawialiśmy. Obydwoje byliśmy starsi, może bardziej odpowiedzialni, może on poukładał swoje życie, choć tak niedawno nie wiedział nawet dokąd zmierza. A moze wciąż drzemał w nim ten sam chaos? Czy przez ten czas mojej absencji w Bełchatowie, w jego życiu, w ogóle o mnie pomyślał? O tym jak było i co z tego wynikło? O konsekwencjach swoich wyborów, o braku stabilności i planów? Czy wciąż brał każdy dzień takim, jaki przyszedł? I nie denerwował się, kiedy coś nie szlo po jego myśli, a wręcz wzruszał ramionami i szedł dalej, jakby to nie miało znaczenia. Jakby życie było po prostu do przeżycia na ot tak, na odpierdol?
Czy moze Karol dostał nauczkę od życia? Obudził się pewnego dnia i stwierdził ze już nie ma tego komfortu by iść bez planu? Ze czas i pora zadecydować czego chce i jak to osiągnąć? Zrozumieć, że życie czeka by wziąć je za rogi, by nie żałować że coś nas ominęło, pozostało w strefie najskrytszych marzeń, albo – co gorsza – czyiś marzeń. Przestać brać to życiem jakim jest, a zacząć je kreować?
- Aleks? – Z bezmyślnego wrzucania produktów do koszyka wyrywa mnie tak dobrze znany mi głos. Jakbym wywołała wilka z lasu, dwa razy w ciągu jednego dnia wydaje się jednak to nierealne.
- Karol – sytuacja wydaje się o tyle komiczna, ze znów mam ochotę dopowiedzieć “do chuja wafla” I zniknąć z powierzchni ziemi. Siatkarz jednak blokuje mnie swoim wózkiem pełnym wody niegazowanej i warzyw, choć staram się go sprawnie wyminąć. Chyba zaczynam rozumieć, że nie tylko Karo odżywia się z głowa, a robi to już cala polska, przez co za chwile splajtuje każdy McDonald’s w okolicy. Przypominam sobie również, ze ostatnie trzy lata spędziłam w kraju, z którego wywodzi się fast food, a ludzie niemieszkający na Brooklynie mimo szczerych chęci, wciąż się w nich lubują. – Przepraszam, otworzyli nowa kasę – Karol nie daje za wygrana.
- Aleks…
- To już trzeci raz dzisiaj, jak wymawiasz moje imię… Próbujesz nadrobić zaległości?
- Próbuje namówić cie na kawę, albo chociaż mega zdrowy koktajl.
- Kawy oduczyłam się pic przed dwoma laty, a zdrowy tryb życia prowadzę z przymusu Karoliny. Dzisiaj wypiłam o jeden zielony koktajl za dużo. Wiec nie, nie namówisz mnie na nic. 
"Sezamie otwórz się..." zostało wypowiedziane, nagle karolowy wózek mnie już nie blokuje, a ja mogę śmiało udać się do supermarketowej kasy. Czuje zarówno ulgę, jak i strach, bo w kłosowych oczach widzę determinacje, której nie chce odczuć na własnej skórze.